Swój tekst o Slowdive – pisany podczas pakowania gratów na ich koncert na OFF Festivalu – mógłbym zacząć od tego, jak kapela z brytyjskiego Reading wywróciła mój muzyczny świat i sprawiła, że lata temu sam postanowiłem tworzyć shoegaze. Lub od opisu zaskoczenia, jakie towarzyszyło mi, gdy odkryłem, że Simon Scott, ambientowiec, którego słuchałem od lat, był perkusistą mojego ukochanego zespołu. Albo rekonstrukcji uczuć, jakie towarzyszyły mi 9 lat temu, gdy z zamkniętymi oczami oderwałem się od gruntu na koncercie Slowdive w Dolinie Trzech Stawów. Zacznę jednak inaczej.

Historia Slowdive rozpoczyna się jesienią 1989 roku, gdy dwójka przyjaciół z liceum, wokalistów i gitarzystów – Rachel Goswell i Neil Halstead – postanawia opuścić swoje nastoletnie cover-bandy i zacząć tworzyć muzykę na własną rękę. Do dziś dumwirat Goswell-Halstead stanowi charyzmatyczny trzon kompozycyjny Slowdive, bez którego trudno wyobrazić sobie brytyjską scenę niezależną lat 90.

Rachel i Neil, będący już wówczas w związku, na studiach poznają resztę składu (tylko perkusiści, wraz ze wspomnianym już Simonem Scottem, będą się czasami zmieniać): basistę Nicka Chaplaina i trzeciego gitarzystę Christiana Saville’a. Z tym ostatnim łączy się zabawna anegdota: zespół w swoich ogłoszeniach jasno komunikował, że poszukuje gitarzystki. Jednak Saville był do tego stopnia zdeterminowany, by dołączyć do proto-Slowdive, że zaoferował, iż jest gotów występować na scenie w sukience. Nie wiedział wtedy, że był jedyną osobą, która odpowiedziała na ogłoszenie przyszłej legendy shoegaze’u.

Czemu Slowdive? Nazwy zespołów mają to do siebie, że stanowią zwykle ogniwa w ciągu asocjacji i zapożyczeń, które zakotwiczone są w czasie dekady wstecz. W przypadku Slowdive sam stałem się ofiarą trwającego od dawna nieporozumienia, zgodnie z którym skład z Reading miał wywodzić swoją nazwę od utworu z piątej płyty Siouxsie and the Banshees. Na płycie „A Kiss in the Dreamhouse” znalazł się wszak utwór zatytułowany „Slowdive”. Oczywiście okazało się, że to zupełnie błędny trop.

W jednym z wywiadów muzycy przyznali, że nazwa Slowdive pojawiła się we śnie Nicka Chaplaina, basisty formacji i zwyczajnie przypadła reszcie do gustu. Wszystkim, poza Rachel Goswell, która jako jedyna protestowała przeciwko wybraniu tej właśnie nazwy – wiedziała, że w ten sposób przylgnie do nich skojarzenie z post-punkową legendą, a u źródeł jej muzycznych motywacji była chęć zerwania z kopiowaniem innych zespołów. Na szczęście lub nie, Rachel została przegłosowana przez resztę zespołu.

Slowdive współtworzył absolutnie nową jakość na scenie muzyki niezależnej, ale w żadnej mierze nie powstał ex nihilo. Wszyscy w zespole byliśmy pod wpływem tych samych rodzajów brzmienia – wspomina Neil Halstead w wywiadzie z Coreyem duBrowa dla magazynu Magnet. The Byrds, Pink Floyd, Loop, Cocteau Twins, Jesus and Mary Chain, a nawet Mudhoney i Dinosaur Jr. Interesowały nas naprawdę głośne gitary, ale z popowymi elementami– mówił główny kompozytor Slowdive.

Po zagraniu dosłownie kilku koncertów w Wielkiej Brytanii, pierwsza demówka Slowdive trafia w ręce Alana McGee, szefa Creation Records, jednej z najbardziej wpływowych wytwórni płytowych w brytyjskim niezalu tamtej epoki. Garstka nastolatków – większość muzyków Slowdive ma wówczas zaledwie 19 lat – z licealnego ogrywania radiowych hitów wpada w oko alternatywnego cyklonu. 

W pewnym sensie Slowdive z początku staje się ofiarą własnego indywidualizmu. Ich pierwsza EP z 1990 r. zatytułowana po prostu Slowdive, na której znajdą się tylko trzy utwory – Slowdive, Avalyn I i Avalyn II – ma dosyć osobliwą historię. Goswell i Halstead przez czas wspólnego grania obrośli w specyficzny idiom: plątaninę sprzętu muzycznego różnej jakości, analogowych wzmacniaczy, pstrokatych efektów gitarowych ułożonych w nieoczywisty sposób. Gdy muzycy weszli do studia, okazało się, że nie są w stanie odtworzyć swojego charakterystycznego brzmienia na drogim, profesjonalnym sprzęcie. Debiutancka epka Slowdive powstała więc ze zremasterowanych ścieżek z pierwszej demówki.

Pierwsza EP i następująca po niej druga krótkogrająca płyta Morningrise z automatu zapewniły Slowdive miejsce w panteonie rodzącej się sceny thames valley, czy po prostu dolinie Tamizy. Creation Records, label popularny na południu Wielkiej Brytanii, wydawał już wówczas takie gwiazdy, jak Ride, Chapterhouse, czy Curve. Jak to często bywa w przypadku wykluwających się scen, artyści chodzili wzajemnie na własne koncerty, komentowali swoje nagrania w mediach, przyciągali uwagę podobnych dziennikarzy. To stąd wziął się slogan scena, która celebruje samą siebie – kolejna osobliwość, obok nazwy gatunku, która wzięła się od popularnego wśród gitarzystów zwyczaju spoglądania w przeładowany efektami pedalboard. 

Pierwsza długogrająca płyta Slowdive Just for a day nie miała jednak wiele szczęścia. Choć znalazły się na niej tak etryczne hymny, jak Catch the breeze, Golden Hair (reinterptreacja utworu Syda Barretta!) czy Shine, album został przez krytyków uznany za wtórny względem wcześniejszych osiągnięć zespołu. Co gorsza, w tym samym czasie ukazał się legendarny album Loveles głównego konkurenta Slowdive: My Bloody Valentine. 

Na tle druzgoczących przesterów i produkcyjnych innowacji Irlandczyków, a szczególnie rewolucyjnej wizji gitary rytmicznej autorstwa Kevina Shieldsa, niemal wszystko, co dotychczas ukazało się na shoegazowej scenie, wypadało zwyczajnie blado. Slowdive w tym straciu prezentowało się jak ubogi krewny z muzycznej drugiej ligi. Muzycy na pewien czas osunęli się w cień, praktycznie zaprzestali koncertować w Wielkiej Brytanii – choć zagrali tour w USA z legendarnym dziś Ride – i postanowili zrekonstruować swoją formę.

Efektem intensywnej pracy koncepcyjnej, w której udział brała m.in. legenda muzyki ambient, geniusz dronów i minimalistycznych plam – Brian Eno – była druga długogrająca płyta Slowdive Souvlaki (geneza tej nazwy jest tak niedorzeczna, że zostawiam ją do wygooglowania najwytrwalszym z poszukiwaczy). W tym czasie Halstead, główny kompozytor utworów Slowdive, otwarcie zaczyna przyznawać się do dość nieoczywistych inspiracji muzycznych: Aphex Twin, muzyki ambient i drum & bass.

W powszechnej opinii wydane w czerwcu 1993 r. Souvlaki stanowi shoegazową koronę stworzenia Slowdive, gdzie równowagę osiąga gitarowy szum, melodyjne wokalizy i perkusyjno-ambientowe przestrzenie. Jeśli traficie kiedyś na fora lub memy na temat tego gatunku, z pewnością zobaczycie wielką trójkę”: Loveless MBV, Nowhere” Ride i właśnie Souvlaki” Slowdive. To właśnie te trzy albumy zdefiniowały na zawsze kanoniczne brzmienie shoegaze’u.

To tu znalazły się tak nieśmiertelne hity, jak When the sun hits”, Alison”, czy Souvlaki space station”. Tu również pojawiły się pierwsze ambientowo-dubowe wycieczki grupy z Reading, takie jak Missing you”, czy In Mind”, które będą stanowiły zapowiedź finalnego wcielenia Slowdive w latach 90. To na tej płycie narodziła się legenda rozmarzonego grania, które zachowuje wyczuwalny cień melodii, a jednocześnie stanowi teatr twórczej wyobraźni wyzwolonej z rockowej formy.

Co zaskakujące, gdy czyta się recenzje płyty z epoki, nietrudno odnieść wrażenie, że kultowe dziś dzieło Slowdive rozminęło się ze swoim czasem: w stacjach radiowych bezwzględnie rozpychał się britrock spod szyldu Oasis i transatlatycki import: muzyka grunge. Shoegaze stawał się powoli synonimem retromanii – tak, w 1993 r. było to już granie wsteczne, co szokuje nawet dziś – i przywiązania do form, które Cocteau Twins wyczerpało u końca lat 80.

Im dalej w las, tym więcej drzew. Slowdive nie planowało odwrócić się na pięcie po pół dekady konsekwentnego grania z rozkręconym reverbem. Zespół z Reading zdecydował się na krok, który z perspektywy wytwórni muzycznych był odpowiednikiem rytualnego samobójstwa. Neil Halsted postanowił do kwadratu podnieść formę, która w Souvlaki” pojawiła się jedynie w zarysie. Co to oznaczało? 

Trzecia długogrająca płyta Slowdive z 1995 r. Pygmalion” to jeszcze więcej wypuszczonych samopas akordów, ambientowych plam, eksperymentalnej elektroniki z nawiązaniami do dub i minimal techno, samplowania gitary, wyciszania perkusji, syntezatorów i eterycznych wokali. Mówiąc wprost – jeśli wcześniej Slowdive dało się puścić się w radiu w sekcji alternatywnej, w sobotni wieczór, to wraz z kolejną długogrającą płytą (i epką 5EP”) Slowdive skazało się na alternatywne audycje w studenckich rozgłośniach o 2 nad ranem.

Nie zrozumcie mnie źle: jestem wielkim fanem Pygmalion”. Posłuchajcie tylko Crazy for You” czy Blue Skied an’ Clear” – słychać tu wciąż puls, krystalicznie czystą produkcję czy słuch do eterycznych melodii, jaki zdefiniował Slowdive. A jednocześnie na odbiorcę spragnionego tradycyjnych piosenek będzie czekać tu rozczarowanie. Pygmalion” to wyprawa na koncepcyjną pustynię pełną miraży, majaczących oaz i zsamplowanych karawan. Jest intrygująco, ale to nie jest krajobraz dla wesołych ludzi.

Zespół nie wytrzymał tej pustynnej próby: recenzenci i rozgłośnie nie byli zainteresowani eskapadami Slowdive, co mogło prowadzić tylko w jednym kierunku. Rodzimy label Slowdive – Creation Records – zerwał współpracę z zespołem. Grupa zdała sobie sprawę, że w tej formie nie będzie w stanie dalej przetrwać. Trzon bandu, Goswell i Halstead, postanowili iść dalej drogą z Pygmaliona” i założyli alt-folkowe Mojave 3 pod szyldem legendarnego labelu 4AD. Wszystko wskazywało na to, że klasyczna forma Slowdive uległa ostatecznie autodestrukcji.

Tak było przez niemal dwie dekady – aż do niespodziewanej reaktywacji twitterowego konta Slowdive i słynnego koncertu w trakcie festiwalu Primavera w 2014 roku. Wtedy też wskrzeszony skład z Reading ogłosił światową trasę, w której znalazło się miejsce dla koncertu w Polsce na OFF Festivalu. Może wynikało to ze wzrastającej popularności neo-shoegaze’u, może z kultu, jakim obrosły wydawnictwa Slowdive z lat 90., może z reaktywacji innych legend z epoki, może z nowej generacji fanów – nie zastanawiałem się nad tym, gdy jak zahipnotyzowany stałem pod główną sceną katowickiego OFF-a, unosząc się 10 centymetrów nad ziemią do słyszanego po raz pierwszy na żywo When the sun hits”.

Po trzech latach intensywnego koncertowania, w tym nagraniu legendarnego gigu podczas Pitchfork Music Festival w 2014 r., Slowdive zaskoczyło wszystkich obietnicą nowego albumu. Przyznam szczerze: sceptycznie podchodzę do artystycznej nekromancji. Wierzę, że każdy zespół, film, opowieść ma swój czas i próba jego odtworzenia w nowych warunkach zwykle wiąże się z odczarowaniem mitu i jakąś formą jego kompromitacji. Takie obawy towarzyszyły mojemu wyczekiwaniu na czwarty album studyjny Slowdive zatytułowanemu – a jakże – Slowdive”. Och, jak bardzo się myliłem.

Czwarty album Slowdive, a szczególnie dwa promujące go single Star Roving” i Sugar for the pill” miał w sobie absolutnie wszystko, o czym mógł zamarzyć fan rozmarzonych brytoli. Bezkompromisową produkcję, jaką zespół mógł się pochwalić od czasów współpracy z Brianem Eno i Edem Buller (nota bene ex-producentem albumów Spiritualized), wyważoną syntezę słodkiej melodyczności i abstrakcji z Souvlaki”, melancholię z początkowego okresu twórczości, intelektualną głębię i dojrzałość Pygmaliona”. Nie jestem w stanie wskazać ani jednego słabego utworu na czwartej płycie Slowdive i do dziś pamiętam, jak jadąc na występ na OFF Festivalu z Midsommar, słuchałem tej płyty od deski do deski z naszym gitarzystą Dawidem Dziwoszem. Magia.

Czy boję się kolejnego powrotu Slowdive i nadchodzącej wielkimi krokami płyty Everything Is Alive”? Mimo zupełnego zachłyśnięcia się poprzednim albumem, trochę się obawiam. Dotychczasowe dwa single, które wypuściło Slowdive – „Kisses” i „Skin in the game” – sprawiają wrażenie kroku wstecz względem wielkiej syntezy, jaką stanowił czwarty album. Niby jest eterycznie, niby jest marzycielsko, ale brakuje tu na razie wielkich, otwartych horyzontów, rozlanych riffów, chwytających za serce wokaliz, przełamań kompozycji.

Slowdive pokazał na razie solidne utwory, ale nie ma tu fajerwerków rodem z 2017 roku. Może się mylę. Lub inaczej: mam nadzieję, że się mylę i Slowdive jeszcze ma w rękawie kilka ukrytych kart. Może jest tam as, a może jopek (Walszek, kiedy nowy Bomba?!). Przekonamy się o tym na OFF Festivalu.