Fot. Becky DiGiglio
Nie wiem, ile razy w zeszłym roku polecałam na łamach Undertone zespół Psychic Graveyard. Dlatego kwestią czasu było ustawienie wywiadu z Ericem Paulem, jego wokalistą. Eric to postać całkiem legendarna – możecie go kojarzyć z takich zespołów jak Arab On Radar, Chinese Stars czy Doomsday Student. Scena Providence na pewno nie byłaby taka sama bez jego udziału, co powinni docenić w szczególności fani math i noise rocka. To też niesamowicie sympatyczny koleś i wrażliwy artysta, który ma w zanadrzu mnóstwo anegdot o waszych ulubionych zespołach.
[YOU CAN READ THIS INTERVIEW IN ENGLISH]
Wasz ostatni album, Bluebird Vacation, to jeden z moich ulubionych albumów z 2020 roku. Bardzo spodobała mi się ta świeżość i energia na płycie, ale muszę też przyznać, że od razu zwróciłam uwagę na teksty, których jesteś autorem. Psychic Graveyard jest młodym zespołem, ale tworzą go scenowi wyjadacze. Jak się wszyscy poznaliście?
Dla mnie to już czwarty zespół, w którym jestem. Na początku był to dwuosobowy projekt – tworzyliśmy go z Nathanem Joynerem. Założyliśmy ten zespół głównie dla zabawy. Fakt, że mieszkamy tak daleko od siebie, brzmiał na początku trochę zniechęcająco, ale na szczęście nam się udało. Tak więc zaczęliśmy zabawę: on w San Diego, a ja w Providence.
To bardzo daleko! San Diego i Providence znajdują się na dwóch krańcach Stanów Zjednoczonych…
Tak! Nathan i ja jesteśmy znajomymi od bardzo dawna. Poznaliśmy się, kiedy grał w All Leather, nasze zespoły często grały razem. Nathan grał też w Some Girls. W tamtym czasie zbliżyliśmy się do siebie. Odezwał się do mnie, kiedy akurat nie grał w żadnym zespole. Zaczął mi wysyłać piosenki, które pisał do szuflady. Uznałem, że są fascynujące.
Na początku robiliśmy to raczej dla siebie. Nie planowaliśmy wydawania niczego. Wszystko działo się bardzo powoli, w przeciwieństwie do wszystkich projektów, w których uczestniczyłem wcześniej. Zazwyczaj nie mogliśmy się doczekać, żeby wypuścić siódemkę czy pojechać w trasę.
Jestem już w takim wieku, że nie zależy mi na tym. Robiliśmy to dla zabawy, co było niesamowicie odświeżające – mieć projekt tylko dla własnej przyjemności. Oczywiście dużo projektów tak zaczyna, ale często życie zaczyna to komplikować. Problemy finansowe, relacje międzyludzkie, wypalenie… Dlatego super było o tym wszystkim nie myśleć.
Kiedy nasz pierwszy album spotkał się z pozytywnym odbiorem, bardzo się podekscytowaliśmy i stwierdziliśmy, że spróbujemy pograć trochę koncertów. Wtedy do Psychic Graveyard dołączyli Paul Vieira i Charles Ovett.
To było naprawdę wspaniałe uczucie. Jestem po czterdziestce, a poczułem się znowu jak dwudziestokilkulatek. Grało nam się w czwórkę bardzo dobrze – na tyle dobrze, że jakoś naturalnie zaczęliśmy wspólnie pracować nad drugą płytą, Bluebird Vacation. Wydaje mi się, że dzięki tej wspólnej pracy płyta brzmi bardziej organicznie, spójnie.
Było to dla mnie magiczne doświadczenie. Mam syna, który jest ze spektrum zaburzeń autystycznych. Kocham go nad życie, jednak wiąże się to z wieloma wyzwaniami. Pisanie piosenek miało dla mnie działanie terapeutycze – pomogło mi się wyciszyć, znaleźć spokój. Dlatego bardzo mi ulżyło, kiedy okazało się, że ludziom się one podobają.
Mieliście szansę zagrać jakieś koncerty po premierze Bluebird Vacation?
Nasz pierwszy zabukowany koncert był na festiwalu we Włoszech. Wydarzenie zostało odwołane przez COVID, tak jak cała trasa. Do tego momentu zagraliśmy jakieś 10 koncertów. Potem wszystko się zatrzymało.
Czekamy, aż będzie można wrócić do normalności i zagrać te koncerty. To jedna z najprzyjemniejszych chwil: granie materiału, który się wspólnie napisało. Masz wtedy możliwość wyrażenia tego bardziej duchowego aspektu piosenek, połączyć się z ludźmi, z którymi tworzyłeś tę muzykę na zupełnie innym poziomie.
To jak pocałunek, na który bardzo długo musiałeś czekać. Niestety musimy poczekać jeszcze trochę.
Przed naszą rozmową zrobiłam mały research na twój temat. Jesteś bardzo wszechstronnym artystą – oprócz swojej muzycznej działalności jesteś także aktywnym poetą pisarzem.
Wydałem trzy książki z poezją. Dwie z nich ukazały się w Heartworm Press, wydawnictwie Wesa Eisolda z Cold Cave. Trzecią wydałem w niezależnym wydawnictwie z Teksasu o nazwie Tolsun Book. Ale większość mojej pracy ze słowem pisanym i mówionym wiąże się z Heartworm Press. Poznałem Wesa, kiedy mój zespół Chinese Stars grał trasę z Daughters. Po jednym z koncertów nocowaliśmy u niego. Pamiętam, że dużo rozmawialiśmy o książkach tamtego wieczora, Wes podzielił się ze mną swoją wczesną twórczością. Niedługo potem zaproponował mi wydanie moich prac w jego małym, dopiero raczkującym wydawnictwie. Tym sposobem wydał moją książkę ‘I Offered Myself to the Sea’.
Podczas pracy nad ‘I Offered Myself to the Sea’ Wes i ja zbliżyliśmy się do siebie, dlatego moja druga książka, ‘A Popular Place To Explode’ także została wydana w Heartworm Press [‘A Popular Place To Explode’ zostało przetłumaczone na język polski – „MIEJSCE, W KTÓRYM MOŻNA WYBUCHNĄĆ” możecie kupić na stronie Disastra Publishing, polecam! – przyp. A.H.].
Ostatnio wspólnie pracowaliśmy nad antologią ‘The Heartworm Reader Volume I’, wydaną w zeszłym roku.
Dużo słyszałam o tej publikacji. Jak wyglądała praca na nią?
Bardzo ekscytująco! Wes był w posiadaniu nieopublikowanych wcześniej prac Alana Vegi (Suicide), Genesisa P.Orridge (Throbbing Gristle, Psychic TV) i Marka Lanegana. Tak więc już na starcie miał kolekcję fascynujących autorów. Dlatego, kiedy zapytał mnie, czy są jacyś autorzy, z którymi chciałbym znaleźć się w jednej książce, odpowiedziałem: jeszcze jak!
Odezwałem się do pisarzy, których podziwiam. Jedną z nich jest Bibbe Hansen, aktorka znana z filmów Andiego Warhola, ale też wspaniała eseistka i poetka. Dodatkowo napisałem do swojego przyjaciela, wspaniałego irańskiego poety – Kaveha Akbara. Zaprosiłem do współpracy także Sama Pinka, Zacha Lipeza i Sarah Jean Alexander.
Ta antologia była niesamowitą okazją do współpracy z autorami, z którymi o współpracy zawsze marzyłem. Oczywiście mam jeszcze długą listę nazwisk. Wes już wspominał o kolejnej edycji, może w przyszłym roku. “The Heartworm Reader” cieszył się dużym zainteresowaniem, kiedy go wydaliśmy. Jeszcze przed światową kwarantanną mieliśmy plany na spotkania wokół książki, w których braliby udział wszyscy autorzy. Ale na razie musimy zaczekać.
Bycie częścią tej antologii to niesamowite uczucie. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że znajdę się w jednej książce z Alanem Vegą. On był moim bohaterem, kiedy dorastałem! Zresztą Psychic Graveyard mocno inspiruje się Suicide.
Jaka jest różnica między pisaniem tekstów piosenek a wierszy?
Zdałem sobie sprawę, że nie potrafię wykonywać tych czynności równolegle. Może to brzmi dziwnie, ale kiedy tworzę, muszę wejść w ten konkretny “nastrój do pisania wierszy”. Dzięki temu nie martwię się wszystkimi restrykcjami, które dotyczą pisania tekstów.
W poezji możesz sobie pozwolić na więcej. Oczywiście nawet w tej dziedzinie też opierasz się na pewnej muzykalności, ale masz więcej możliwości, by tę muzykalność osiągnąć. W przypadku tekstów piosenek nie masz takiej swobody. Oczywiście możesz eksperymentować z tekstami i nie trzymać się żadnych reguł – robiłem tak w swoim pierwszym zespole, gdzie nie stosowałem żadnych rymów czy powtórzeń. Ale w dużej mierze zależy to od muzyki, którą dostajesz – wtedy instynktownie podążasz jej ścieżką i próbujesz dopasować styl do tego, co stworzyła reszta zespołu.
Nathan i chłopaki wysyłają mi gotową muzykę, więc ja w pewnym sensie podążam zasadami, które oni stworzyli. Czasami myślę sobie: O nie, popsuję ten utwór. Kocham ich muzykę. To kolejny aspekt – kiedy piszesz dla siebie, to ty ostatecznie musisz być zadowolony z tego, co stworzysz. W przypadku tekstów duża część strachu bierze się z tego, że nie chcę rozczarować chłopaków. Zawsze się obawiam muzyki, którą mi przesyłają. Co chwilę wysyłam im próbki tekstów z pytaniami, czy ich zdaniem nadają się do tych piosenek. Po prostu chcę, żeby byli z nich dumni.
Nie mam tak z poezją. Poezja jest jak spacer samemu po lesie.
Zdarzyło ci się pisać tekst piosenki i w trakcie tworzenia orientować się, że to jednak będzie wiersz?
Tak. Większość rzeczy, które piszę, to poezja prozy, nazywana także flash fiction [mikroopowiadania – A.H]. Moja twórczość powstaje najpierw w głowie, później staram się ja przełożyć na słowa. Zupełnie inaczej jest z tekstami piosenek – najpierw przychodzą mi do głowy konkretne słowa i dopiero później dochodzę do ich sensu. Zdarzało się, że pisząc tekst, zrozumiałem, jaki mam zamysł i wtedy uświadamiałem sobie, że nie osiągnę go w ten sposób, że lepiej przekształcić go na poezję.
W szczególności pamiętam wiersz “You Are a Terrible Home Surgeon”. Na początku miał być to tekst piosenki. Miałem wizję mężczyzny, który próbował rozwiązać swoje wszystkie problemy domowymi operacjami. Na przykład chciał wyleczyć depresję, wkładając widelec do gniazdka; rzeczy w tym stylu. Okazało się to zbyt ambitne na piosenkę. Musiałbym poprosić chłopaków: “okej, teraz nie grajcie nic przez 32 sekundy, żebym mógł opowiedzieć cały tekst”. Więc skończyło się na tym, że “You Are a Terrible Home Surgeon” stał się wierszem.
Twój poprzedni zespól, Arab On Radar, w pewnych kręgach jest postrzegany jako legendarny. Pozwolę zacytować Wikipedię: “Arab On Radar można uznać za katalizator odrodzenia no wave, sceny, która zaczęła zdobywać popularność wśród takich zespołów jak Lightning Bolt i The Locust na początku XXI wieku”. Zgadzasz się z tym?
To był bardzo ważny czas w moim życiu. Arab On Radar inspirował się takimi zespołami jak Public Image Ltd., Birthday Party, Gang Of Four. Jednak nasza muzyka poszła w bardziej wściekłym kierunku. Pewnie dlatego, że wszyscy prywatnie przechodziliśmy przez dosyć mocne zawirowania życiowe. Tak więc sama muzyka stała się dosyć ulotna. Cały ten czas charakteryzował się tą dziką energią… To, co graliśmy, było innowacyjne, ale na pewno nie byliśmy jedynym zespołem, który to robił.
Kiedy zaczynaliśmy, scena była zdominowana przez zespoły grające indie rocka. Dlatego nie raz graliśmy z zespołami typu Modest Mouse albo Delta 72… nie mam nic do tych zespołów, ale były po prostu kompletnie różne od tego, co graliśmy my. Dlatego naszym występom towarzyszyło nieodłączne napięcie: my versus oni. Kiedy teraz o tym myślę, musieliśmy wyglądać na scenie jak banda szaleńców dla kogoś, kto kupił bilet, żeby zobaczyć June Of 44.
W końcu jednak udało nam się znaleźć zespoły, z którymi łączyła nas podobna filozofia. Jednym z tych zespołów był The Locust. Arab On Radar grali wtedy trasę z zespołem Drop Dead. The Locust zagrali przed nami w Atlancie, w klubie Under The Couch. Bardzo się polubiliśmy i dużo nas łączyło – zarówno muzycznie, jak i prywatnie. Połączenie sił z The Locust otworzyło przed nami wiele drzwi, pokazało nowe ścieżki dotarcia do szerszej publiczności.
Pomimo tego, że brzmieli oni kompletnie inaczej niż my, na poziomie intelektualnym chcieliśmy osiągnąć dokładnie to samo – przesunąć granice tego, jak ma brzmieć muzyka. Tak więc od razu się zaprzyjaźniliśmy.
Arab On Radar, Lightning Bolt i Drop Dead: te wszystkie zespoły są z Providence, prawda?
Tak. Wszyscy zaczynaliśmy w miejscu o nazwie Fort Thunder. To była ogromna przestrzeń loftowa, w której mieszkało mniej więcej dziesięciu artystów. Perkusista Lightning Bolt, Brian Chippendale, był jednym z rezydentów tego miejsca. Odbywało się tam też sporo koncertów. Bardzo często tam graliśmy my i inne bardziej rozpoznawalne zespoły z Providence. W końcu stwierdziliśmy, że trzeba pojechać w trasę. Wszystkie zespoły z tego towarzystwa inspirowały siebie nawzajem, wszyscy staraliśmy się przesunąć granice. Szkoda, że więcej zespołów nie otrzymały takiego zainteresowania, na jakie zasługiwały…
Tak więc ustawiliśmy trasę: Arab On Radar, The Locust i Lightning Bolt. Nazywała się “Oops, The Tour”. Niedługo potem nasz zespół się rozpadł.
Szybko poszło!
To było bardzo niefortunne, że przestaliśmy grać w momencie, kiedy ludzie zaczęli się nami interesować. Jednak nie uważam, żeby to było specjalnie niezwykłe. Czasem wydaje mi się, że takie rozstania powodują, że zainteresowanie muzyką danego zespołu jest większe (śmiech). W pewien sposób nadało to Arab On Radar pewnej mistyczności, ludzie zaczęli żałować, że nigdy nas nie zobaczyli na żywo albo zobaczyli tylko raz. Łamie mi serce, że nie byliśmy w stanie się dogadać. Moja rada: jeżeli lubisz jakiś zespół, doceniaj każdą chwilę ich istnienia!
Na szczęście The Locust, Lightning Bolt i masa innych zespołów z tamtej sceny grały dalej. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ to jedni z najbardziej autentycznych muzyków i ludzi, jakich w życiu poznałem.
Jak już wspominałam, wasz album był jednym z moich ulubionych płyt zeszłego roku. A Ty czego słuchałeś w pamiętnym ZOZO?
Och, kocham “Atlas Vending” Metz. Bardzo podobał mi się także album “Final Strike” zespołu Pumpkin Witch, naprawdę niesamowita płyta, nie jestem w stanie powiedzieć, ile razy jej słuchałem. I zdecydowanie ostatnie wydawnictwo USA Nails… co jeszcze?
Bardzo podobało mi się “Visions of Bodies Being Burned” Clipping. To album, który niekoniecznie mógłby mi się spodobać, ale bardzo urzekły mnie noisowe aspekty na tej płycie. Jestem pod wrażeniem, jak zgrabnie połączono na niej dwa gatunki muzyczne.
Wiem! Jest taki świetny zespół z Portland, nazywają się Lithics. Wydali płytę o nazwie Tower Of Age. I jeszcze White Boy Scream „Bakunawa.”
Sprawdź nasze pozostałe wywiady – tutaj!
Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite:
Comments are closed.