HEADS. jest dla mnie jednym z tych zespołów, którym niczego nie brakuje. Klimat ich twórczości jest tak gęsty, że można kroić go nożem. Grają totalnie po swojemu – posępnie i głośno, by chwilę potem bez ostrzeżenia zauroczyć odbiorcę piękną melodią. Ich stylowi często przypina się łatki post punku albo noise rocka, choć te terminy nie oddają w pełni ich brzmienia, w których słyszę beton, noc na pustyni, gwałtowną burzę i mgłę.

Trio zostało założone w Niemczech, ale wokalista jest Australijczykiem. Zadebiutowali w 2015 roku wydając EP “HEADS.“, a nieprzewidywalny rok 2020 nie przeszkodził im w wydaniu trzeciego krążka, zatytułowanego “Push”. Utrzymuje on wysoki poziom wyznaczony przez poprzednie płyty i jest jednocześnie ich najbarwniejszym wydaniem. Wywiadu udzielił mi wokalista i gitarzysta Ed Fraser, przebywający w rodzinnym Melbourne w Australii na czas lockdownów spowodowanych pandemią.

[YOU CAN READ THIS INTERVIEW IN ENGLISH]

Gdy usłyszałem waszą muzykę po raz pierwszy, od razu wiedziałem, że znajdziecie się wśród moich ulubionych zespołów. Mógłbym przysiąc, że to brzmienie jest tworzone przez grupę przyjaciół, którzy grają ze sobą od lat i lubią tych samych artystów. Później dowiedziałem się, że przyjechałeś do Berlina z Melbourne pięć lat wcześniej i po prostu wpadłeś na Chrisa (Breuera, basistę) i Petera (Voigtmanna, byłego perkusistę) na Craigslist. Czy gdy zaczęliście grać ze sobą tworzenie było tak łatwe, jak może się wydawać na nagraniach, czy potrzebowaliście wielu godzin na dotarcie się?
Zdecydowanie włożyliśmy w to wiele godzin. Każdy z nas przez lata grał w innych zespołach. To na pewno pomogło. Między Chrisem a mną zagrało od samego początku. Słuchaliśmy takiej samej muzyki i mieliśmy podobną wizję tego, co chcemy zrobić. Chemia była więc obecna od samego początku. Samo szlifowanie brzmienia było procesem, który zajął nam trochę czasu. Zaczynaliśmy od bardzo ogólnych szkiców, co jest podobne do tego, jak pracujemy aktualnie. Zaczynamy od pomysłów, które są trochę bardziej skomplikowane, a następnie sprowadzamy je do tych najbardziej podstawowych elementów, które zdają się być istotne dla utworu.



Brzmicie wyjątkowo i mimo, że zmieniacie niektóre rzeczy z płyty na płytę, to wciąż zachowujecie swój własny styl. Nie znam wykonawców, którzy brzmią choć trochę jak wy, których klimat jest tak gęsty. Byłem tym bardziej zaskoczony, że tworzą go osoby, które dopiero co się poznały.
Na pewno mamy dużo wspólnych inspiracji, ale każdego kształtowały trochę inne rzeczy. Chyba nie mogę tu mówić za resztę zespołu, ale ja zawsze starałem się brzmieć „po swojemu”. Nawet kiedy jako nastolatek uczyłem się grać na gitarze, nie uczyłem się moich ulubionych kawałków. Gdy moi koledzy grali “Sweet Child O’Mine” czy coś w tym stylu, ja unikałem grania tego, czego lubiłem słuchać. Zależało mi na kształtowaniu własnego brzmienia.

Z twojego doświadczenia wynika zatem, że jeśli naprawdę chcesz stworzyć swoje brzmienie i nie grać w cover bandach przez resztę życia (choć nie ma w tym nic złego), to powinieneś zwrócić szczególną uwagę na to, by nie kopiować innych.
Dokładnie. Uważałem też, że rozpracowywanie czyjegoś materiału zabiera mu trochę magii. Nie wiem, jak mają z tym inni, ale ja po poznaniu dźwięków danego kawałka zaczynałem go inaczej odczuwać. Nie chciałem odbierać utworom ich magii przez uczenie się ich.

Gracie brudno, ale nagrywacie bardzo czysto. Wasze płyty brzmią bardzo hi-fi i odnoszę wrażenie, że świadomie obraliście taki kierunek już na samym początku. Czy to był świadomy wybór? 
Zdecydowanie. Tutaj mogę chyba wypowiedzieć się za cały zespół – jesteśmy wkręceni w brzmienie. Pod wieloma względami można nas uznać za perfekcjonistów, więc proces miksowania i masteringu wszystkich naszych trzech płyt był bardzo długi i było w nim dużo dyskusji na temat szczegółów. Jesteśmy pod tym względem bardzo konkretni i zależy nam na tym, by brzmieć w bardzo konkretny sposób. Mamy dużo korespondencji mailowej na ten temat, która się ciągnie bez końca.

Dla nas jest ona konieczna, ponieważ często nie jesteśmy w jednym miejscu. Gdy zespół tworzyłem Peter i Chris i ja, Peter mieszkał w Hamburgu, Chris w Berlinie, a ja podróżowałem między Berlinem a Melbourne. Nasza trójka bardzo rzadko spotykała się w Berlinie, przez co byliśmy zmuszeni przejść przez proces miksowania płyt drogą mailową. Miksowaniem wszystkiego zajmuje się Magnus Lindberg, który odwala kawał dobrej roboty, ale on z kolei mieszka w Sztokholmie.



Wasza produkcja zwróciła moją uwagę na samym początku, ponieważ sam bardzo jaram się brzmieniem. Gdy puścisz przeciętnie wyprodukowaną płytę na dobrym sprzęcie audio, to zabrzmi ona spoko, ale gdy cała produkcja jest zrobiona z taką dbałością o szczegóły, to jest to zupełnie inny poziom.
Super, dzięki! Według mnie poprawia to odbiór muzyki. Utwory niosą w sobie jakieś znaczenie i łatwiej jest to znaczenie przekazać gdy kawałek brzmi dokładnie tak jak chcesz by brzmiał, lub tak blisko tego jak to tylko możliwe. Jeśli potrafisz sprowadzić kawałek do dokładnie tego, czym według ciebie powinien on być, to po prostu czujesz, że wszystko jest na swoim miejscu.

Daje się to odczuć na waszych koncertach. Widziałem was dwa razy. Za każdy razem zaskakiwaliście mnie tym, jak wyraźnie brzmicie na żywo. Zanim was zobaczyłem po raz pierwszy, spodziewałem się, że szczegóły, które słychać na płytach, mogą zaginąć podczas koncertu. Jednak byłem zaskoczony tym, jak wiernie odtwarzacie wszystko, co się dzieje w nagraniach i jest to komplement.
Świetnie to słyszeć! Damy premię Kevinowi, naszemu dźwiękowcowi. Wspaniale, odwalił dobrą robotę. Czuję, że zdecydowanie jest to muzyka stworzona do grania na żywo, więc tak ją nagrywamy. potem dogrywamy osobno partie gitary oraz kilka innych elementów. Wokale również są nagrywane osobno, ale ogólnie na płycie słyszysz nas grających na żywo. To jest większość brzmienia, na to nakładamy trochę dodatków. Kawałki są zdecydowanie pisane z myślą o graniu ich na koncertach, więc miło słyszeć, że daje się to odczuć. Zdrowie Kevina!

Zdrowie Kevina! A skąd jest Kevin? Europa, Australia…?
Kevin mieszka w Szwajcarii.

Nie możecie wszyscy być z jednego miasta lub państwa, co? Brakuje wam jeszcze kogoś ze Stanów lub z Azji.
Tak, dla zabawy znajdziemy sobie jeszcze saksofonistę z Antarktydy…



Czytałem wywiad, w którym opowiadałeś o płytach, które ukształtowały twój gust muzyczny, ale zastanawiałem się, czy może jest jeszcze coś innego. Coś, co może niekoniecznie jest ściśle związane z muzyką.
Wszystko, co się dzieje w naszych życiach. W moim przypadku na pewno ma to duży wpływ, zwłaszcza na pisanie tekstów i śpiew – ogólnie tę część pisania utworów. Rzeczy dziejące się w moim życiu lub w życiu osób dla mnie ważnych, ale również literatura oraz kino. Jestem strasznym maniakiem filmowym. Ostatnio oglądałem “Only God Forgives”. Takie filmy są wspaniałe. Lista byłaby długa i nie wiem nawet, od czego zacząć. Próbuję sobie przypomnieć filmy, które widziałem ostatnio. Człowieku, lockdowny… Mam tu lockdown od około sześciu miesięcy, więc wszystko mi się zlewa.

Niby jest teraz więcej czasu na obejrzenie wszystkiego, ale i tak pewnie oglądasz filmy, które widziałeś już tysiąc razy, bo po prostu je lubisz. Jesteś jedną z tych osób?
Tak, potrafię być. W zeszłym roku się ożeniłem. Moja żona nie widziała wielu filmów, które ja bardzo lubiłem oglądać dorastając, więc wspólnie oglądamy takie filmy jak “Jurassic Park”. Dla mnie jest to chyba dziesiąty seans, a dla niej pierwszy, ale oboje jesteśmy tak samo podjarani.

Totalnie się z tym utożsamiam. A co z poezją? Czy czytasz zagraniczne dzieła przetłumaczone na język angielski?
Nie. Zwykle czytam tylko rzeczy w języku angielskim. Próbowałem czytać teksty niemieckie, ale mój niemiecki nie jest wystarczająco dobry, więc nie wyłapuję niuansów oraz drobnych rzeczy, które sprawiają, że poezja i powieści są wyjątkowe. Po prostu mój niemiecki jest zbyt podstawowy, dlatego czytam tylko angielskie teksty.



Masz jakichś ulubionych autorów?
Ostatnio wkręciłem się w Breta Eastona Ellisa. Przeczytałem wiele jego utworów. Ma ciekawy styl, bardzo posępny, szorstki i chłodny. Jego utwory często sprawiają wrażenie pozbawionych emocji, żeby później jakby znikąd przywalić ci jakimś głębokim fragmentem z bardzo mocnym znaczeniem.

Jest to styl, który mi bardzo odpowiada. Zestawia chłód i mrok życia oraz wiele ciężkich życiowych motywów w kontraście z tymi głębszymi i ważniejszymi. Tak go odbieram.

Czyli bardzo adekwatne motywy na rok 2020, zgadza się?
O tak [śmiech]. Zgadza się. Kolejnym autorem jest Cormac McCarthy. Pisze w klimacie południa Stanów Zjednoczonych, ale w bardzo mrocznym, posępnym i dosadnym stylu. “No Country For Old Men” jest napisane przez Cormaca McCarthy’ego.

No tak, właśnie! Kocham ten film! Jest jednym z moich ulubionych filmów i nawet nie zdałem sobie sprawy, że to on to napisał!
Ten film jest absolutnie genialny. Wszystko staje na głowie od rzutu monetą.



Ta scena jest ikoniczna. Będąc przy temacie południa Stanów Zjednoczonych – klimat pustyni nocą to coś, z czym muzyka HEADS. bardzo mi się kojarzy. Czy twórczość Cormacka wpływa na ciebie od dawna, czy jest to coś, co odkryłeś niedawno?
Prawdopodobnie od dawna. Według mnie przebiega to w taki sposób, że najpierw coś czytam, a potem to sobie przesiąka.

Siedzi i czeka po cichu, a potem się objawia?
Tak. Piszesz coś rok później i myślisz sobie “ach, to prawdopodobnie wyszło pod wpływem tego lub tamtego”, ale zdecydowanie uważam, że trafiłeś w sedno twierdząc, że muzyka HEADS. przypomina oraz zainspirowana jest klimatem nocy w otwartych przestrzeniach pustyni czy pustych miejscach. Zdecydowanie takie krajobrazy mnie inspirują. Mają w sobie wielką moc. Australia jest pełna takich miejsc. Jest takie uczucie, które cię nachodzi, gdy stoisz na środku pustyni, wyschniętego jeziora lub gdzieś, gdzie jesteś kompletnie sam i nie ma żywej duszy w odległości wielu kilometrów. To bardzo przytłaczające i jednocześnie inspirujące.

Wydaje mi się, że lubicie kończyć płyty z przytupem. Wasze nagrania często kończą się najmocniejszym kawałkiem. Czy wychodzi to wam przypadkiem, czy po prostu nie możecie się oprzeć?
Dobre pytanie. Nie jestem pewien! Chyba po prostu nie możemy się oprzeć [śmiech]. 

W “Push” macie “Paradise” (przed epilogiem), “Collider” ma “Youth”, a EPka “HEADS.” ma “The Voynich Manuscript”- każdy z tych utworów należy do najmocniejszych kawałków zespołu.
Tak, wspólnie to omawiamy i podejmujemy decyzję. Kończenie płyt mocnym kawałkiem to coś, co robimy świadomie. Uważam, że nasze płyty działają najlepiej, gdy jesteś w stanie przesłuchać je od początku do końca. Są ułożone tak, by miały sens jako całość, więc gdy kończymy je czymś mocnym, to tak, jakbyśmy podsumowali wszystkie tematy i motywy, które w nich poruszyliśmy. Emocje, które mamy nadzieję, wzbudziliśmy w odbiorcach zwieńczamy mocnym uderzeniem tak, by chociaż część z nich towarzyszyła im do końca dnia.

Innym fajnym aspektem “Push” jest pierwszy i ostatni kawałek płyty, które zdają się być jej prologiem i epilogiem. 
Taki był zamysł. W prologu mówimy o tym co się wydarzy w dalszej części, a w epilogu wracamy do początku. Nawiązujemy w nich do poruszanych na płycie tematów i opisywanych wydarzeń. Niektóre motywy liryczne i przemyślenia pojawiają się wielokrotnie na całym albumie. Nie lubię wnikać szczegółowo w ich znaczenie, bo ludzie czerpią z nich na swój sposób i mają swoje własne interpretacje. Być może dużo znaczą dla niektórych odbiorców, a być może nie. Ale i tak wolę pozwolić im interpretować dowolnie nasze utwory i nie narzucać żadnych znaczeń.

Według mnie jest to sposób na okazanie odbiorcom szacunku. Mogą sami dojść do tego, o czym jest dany kawałek. Może nawet dzięki temu, że nie narzucacie interpretacji, mogą się z nimi łatwiej utożsamić.
Jak najbardziej. Sam tego doświadczyłem. Miałem takie ulubione utwory, które znaczyły dla mnie bardzo dużo, a potem przeczytałem wywiad, w którym wokalista zdradził, że ten lub tamten kawałek jest o jego ulubionej drużynie futbolowej, przez co totalnie mi go zrujnował! Tak więc wiem jak to jest i chcę dać innym miejsce na to, by nasze kawałki były dla nich tym, czym chcą, żeby były.

Współpracujecie z ciekawymi artystami. Na “Collider” gościliście Kevina Whitleya z Cherubs, w “Push” pojawił się Kristof Hahn ze Swansów, a teledysk do “Weather Beaten” zrobił wam Alex Edkins z Metz. Czy to muzycy, z którymi zaprzyjaźniliście się jakoś wcześniej?
Z niektórymi z nich zakumplowaliśmy się wcześniej, a do niektórych po prostu musieliśmy się zwrócić z propozycją współpracy. Na pewno są to ludzie, których podziwiamy, tak jak na przykład ludzie, których wymieniłeś. Jesteśmy ich wielkimi fanami. Zrobiliśmy kilka krótkich tras po Europie z Metz w ciągu ostatnich paru lat i Alex jest przemiłym oraz niesamowicie utalentowanym gościem. Po prostu z nim pogadaliśmy, a on od razu się zgodził i zrobił nam naprawdę kozacki teledysk. Kristofa Hahna nie znaliśmy wcześniej osobiście, ale akurat szukaliśmy kogoś, kto zagra na gitarze hawajskiej w “Push”. Był to też pierwszy raz gdy razem nagrywaliśmy płytę w Berlinie.

To chyba wtedy Nic, nasz perkusista, wpadł na pomysł zaproszenia Kristofa, który akurat wtedy mieszkał w Berlinie. Był wtedy z nami w studio nasz kolega Basti Grim, który nagrywa dla nas filmy i robi zdjęcia. Powiedział, że zna kogoś kto zna Kristofa, po czym w ciągu godziny ogarnął mi jego adres mailowy. Dzięki temu parę dni później nagrywał już dla nas partie gitary hawajskiej, więc to okazało się być całkiem proste. Kevina Whitleya też nie znaliśmy osobiście, ale jesteśmy wielkimi fanami Cherubs. Uwielbiam ich płytę “2 Ynfynyty” z 2015 roku. No i znów po prostu napisaliśmy mu maila, pytając, czy zaśpiewa na naszej płycie. A on się zgodził.



Gdybyś mógł wybrać trzech żyjących artystów i jednego zmarłego do współpracy na waszej następnej płycie, kogo byś wybrał?
Dobre pytanie. Trzech żyjących i jeden zmarły… Wspaniale byłoby zrobić coś z Angel Olsen. Bardzo, bardzo podobała mi się jej ostatnia płyta. Chętnie zrobiłbym też jakiś mocny hip-hop z Earlem Sweatshirtem. Dobra, Angel Olsen, Earl Sweatshirt… ktoś żyjący… super by było dorwać Joe Talbota z Idles. To z jaką pasją ten gość pisze muzykę jest dla mnie bardzo inspirujące.

Zdecydowanie jestem za! Joe, jeśli to czytasz – zróbcie to!
A teraz jeden nieżyjący artysta. To będzie trudne… Ciągle wracam myślami do Jimiego Hendrixa. To trochę oczywiste, ale gość jest takim geniuszem, że wystarczyłaby jego jedna solówka w którymś z kawałków. Albo jedna solówka we wszystkich utworach!

Wspomniałeś o Earlu Sweatshircie, co przypomniało mi o playliście na Spotify zawierającej utwory mające wpływ na brzmienie płyty “Push”. Znalazły się tam na przykład utwory ASAP Rocky’ego i zastanawiałem się, w jaki sposób rap zainspirował brzmienie HEADSów. Czy jest może jakiś konkretny element, który pochodzi bezpośrednio z hip-hopu czy może chodzi bardziej o ogólny klimat?
Zdecydowanie to drugie. Na playliście jest kawałek Tylera, the Creator zrobiony we współpracy z ASAP Rockym zatytułowany “Who Dat Boy” oraz utwór Kendricka Lamara. Znajdziesz też tam Sleaford Mods. Jestem wielkim fanem hip-hopu. Uważam, że jest inspirujący pod wieloma względami, ale jedną z najfajniejszych rzeczy w takich artystach jak Tyler, the Creator, Kendrick Lamar czy Sleaford Mods jest ich zaciekłość. Kendrick dobrze wie, co chce powiedzieć i przekazuje to z wielkim przekonaniem. To jest bardzo inspirujące. Widać to wszędzie w hip-hopie, a przynajmniej w tym, który lubię. Na “Push” zależało mi na zrobieniu czegoś z właśnie takim przekonaniem w tekstach. Nie chciałem oczywiście kopiować rapu, ale chciałem zawrzeć tą zaciekłość w przekazie oraz w śpiewie.

Wczytywałem się w teksty z waszej nowej płyty. Odniosłem wrażenie, że są napisane bardziej „wprost” do odbiorcy. Jak dla mnie różnica między tekstami z “Push”, a tymi z waszych poprzednich płyt jest podobna do kontrastów w dziełach Breta Eastona Ellisa, o których wspominałeś wcześniej. Są momenty bardziej posępne, by potem uderzyć czymś mocniejszym.
Spoko! Cieszę się, że to tak odbierasz, bo o to właśnie chodziło.



Na pierwszych dwóch płytach słychać różne podejścia do kompozycji. Debiutancka EP ma dużo więcej repetycji, jest bardziej minimalistyczna. “Collider” jest brudniejsza i bardziej skomplikowana, a “Push” zdecydowanie jest najbardziej wkurzoną ze wszystkich trzech. Są na niej najszybsze i najbardziej wściekłe utwory. Jest tam więcej melorecytacji, ale też krzyku. Dorzuciliście do niej nawet syntezatory i gitarę hawajską. Skąd wzięła się ta zmiana w intensywności i szczegółach, które znalazły się na płycie?
Przyszło to bardzo naturalnie. Peter, nasz poprzedni perkusista, dołączył do niemieckiego zespołu o nazwie The Ocean, w którym grał też kiedyś Chris, przez co nie miał wystarczająco czasu dla nas. Przyjęliśmy więc nowego perkusistę. Gość nazywa się Nic Stockmann i mieszka w Berlinie. Jego styl gry różni się od Petera, a w dodatku przy “Push” byliśmy bardziej ograniczeni czasowo. Mieliśmy około dwóch miesięcy na napisanie utworów, a potem był czas na nagrywania i doszlifowywania utworów. Dlaczego wyszły bardziej naturalnie? Czy to ze względu na nowego perkusistę, czy inne wpływy lub stany umysłu? Ciężko powiedzieć. Tym razem wyszło szybciej i po prostu pozwoliliśmy sobie na to.

Nie siłowaliście się więc z pomysłami, które wam wpadały do głowy?
Dokładnie. W przeszłości zdarzało się nam celowo spowalniać niektóre kawałki. Gdy pisaliśmy materiał do “Collider” i do pierwszej EP miewaliśmy momenty, w których myśleliśmy sobie “to mogłoby być wolniejsze”, więc zmniejszaliśmy BPMy. Przy “Push” w ogóle tego nie robiliśmy. Jeśli utwór wyszedł w pewien sposób, to taki zostawał. Wydaje mi się to bardziej naturalne i myślę, że słychać to na płycie. Wiem, że Chris słuchał Sleaford Mods i programował sobie coś w domu. Ja bawiłem się syntezatorem. Nic jest mocno bijącym, agresywnym perkusistą i wydaje mi się całkiem naturalne to, że zespół poszedł w tym kierunku. Dobrze nam z tym. Świetnie się bawimy grając ten materiał na żywo. Część udało nam się zagrać na koncertach pod koniec zeszłego roku, zanim wydaliśmy płytę i było super, zwłaszcza przy tych szybszych kawałkach.

Na pewno nadaje to nowego smaku waszym setom, które zwykle są bardzo klimatyczne, a wyobrażam sobie, że granie takiego “Weather Beaten” musi być nowym poziomem intensywności dla was.
Zgadza się. Żebym w ogóle był w stanie to zagrać i zaśpiewać, to muszę najpierw znaleźć się mentalnie w odpowiednim miejscu. Przy takim utworze nie mogę po prostu stanąć przed mikrofonem i go odegrać. Czy to ma sens?

Oczywiście. To trochę jak z aktorstwem? Musisz się przenieść mentalnie do pewnych emocji.
Tak, trzeba się odpowiednio przygotować, żeby być w stanie to wykrzyczeć i odegrać, a potem ochłonąć. Zwykle graliśmy ten kawałek na koniec setu i po nim byłem wykończony. Musiałem gdzieś odejść i sobie usiąść.

Wierzę, to bardzo mocny utwór.



Tekst do “Weather Beaten” skupia się na wszechpotężnej naturze i na tym, jak bezbronni jesteśmy w jej obliczu. Tak przynajmniej ja postrzegam jego znaczenie i wydaje mi się, że mógł być artystycznym pokłosiem pożarów, które trawiły Australię na początku roku. Domyślam się, że dla ciebie musiało być to okropnym doświadczeniem. 
Tak, to jest straszne! Cholernie straszne! Przez najbliższe dwa lub trzy miesiące będziemy mieli porę letnią w Australii i wielu ludzi bardzo przejmuje się tym, jak to będzie wyglądać w tym roku. Przeraża nas to, bo już jest źle. W Australii pożary są bardzo niebezpieczne. Ten utwór nie jest konkretnie o pożarach, a nawet nie o pogodzie i katastrofach naturalnych. Jest bardziej o pewnym uczuciu i o toksyczności. Nie chciałbym wyjawić za dużo…

Dobra, zostawmy to odbiorcom, albo pozostańmy przy tym, że jest o pogodzie…
Jest to kawałek o mojej ulubionej drużynie futbolowej.

Widziałem nagranie, w którym osobiście dostarczasz winylowe kopie “Push” w Melbourne (LINK). Wspominałeś w nim, że nie można u was oddalić się od domu o więcej niż 5 kilometrów. Czy to dotyczy wszystkich?
Tak. We wszystkich miastach nie możesz oddalić się o więcej niż 5 kilometrów. Do tego mamy godzinę policyjną, przez ktorą nie można wychodzić z domu pomiędzy godziną 20 a 5 rano, więc miasto jest całkowicie opustoszałe po 20. To jest bardzo dziwne. To dość drastyczne środki i stanowią one wyzwanie i choć mamy mało przypadków zachorowań w Australii, to rozumiem, że tu chodzi o ratowanie ludzkich żyć i konieczne są takie poświęcenia, więc niech tak będzie jeśli ma to pomóc. Cały ten rok był bardzo ciężki dla wszystkich. zdaję sobie z tego sprawę, ale muszę przyznać, że dziwnie jest wypuszczać w tym czasie płytę i nie być w stanie grać koncertów, ani nawet zobaczyć moich kolegów z zespołu, bo są w Niemczech, a ja utknąłem w Australii. To ciężka sytuacja dla całego przemysłu muzycznego i mam nadzieję, że zmieni się to na lepsze. Jednocześnie to przerażający czas dla starszych osób lub dla ludzi ze słabą odpornością czy chorych. Rozumiem więc, że dla wielu osób te ograniczenia to duże wyrzeczenia, ale skoro ratuje to ludzkie życia, to prawdopodobnie jest to najlepsze wyjście.

Australia nie pierdoli się w tańcu.
Zdecydowanie. To jakieś szaleństwo! W życiu nie pomyślałbym, że doświadczę godziny policyjnej narzuconej na całe miasto. To jest bardzo dziwne. Chyba od lat nie byłem też tak zdrowy. Teraz tylko piję sobie piwo, bo jest sobotni wieczór, ale poza tym to codziennie dobrze śpię.

Chyba najwyższa pora, by odpalić pytanie o koronawirusa. Wiele zespołów przełożyło  premiery płyt, a wy, mimo to, zdecydowaliście się wypuścić “Push”. Skąd taka decyzja?
Po prostu stwierdziliśmy, że idziemy z tym do przodu. Nawet nie rozmawialiśmy o przekładaniu premiery. Zdecydowaliśmy, że wypuścimy płytę mimo wszystko, a jeśli nie będziemy w stanie grać koncertów, to zrobimy to w przyszłym roku, lub kiedy tylko będziemy mogli. Czuliśmy, że jest to mocna płyta, która broni się bez promowania jej koncertami. Kto wie, co by było, gdybyśmy mogli pojechać w trasę? Ciężko powiedzieć, ale niczego nie żałujemy. Cieszę się, że płyta poszła w świat, a koncerty zagramy, kiedy nadejdzie czas.

Dobra decyzja. Muszę powiedzieć, że płyta jest zajebista i stanowi bardzo dobrą ścieżkę dźwiękową do roku 2020.
Tak, chyba dobrze pasuje do koronawirusa.



Graliście trasy koncertowe zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych. Jakich różnic doświadczyliście jako zespół pomiędzy tymi dwoma kontynentami. Jak byś porównał je do tego, jak jest w Australii?
W Europie na pewno poszczególne kraje mocno różnią się od siebie, co wie każdy, kto kiedykolwiek doświadczył koncertowania. W Europie jesteś traktowany dobrze. Dostajesz obiad, ludzie są bardzo mili. Nawet serwują śniadanie! W Stanach nie ma czegoś takiego, a na pewno nie dla zespołów naszego kalibru. Za to inne kapele robią co w ich mocy, by pomóc i być gościnnym, a więc pożyczają sprzęt, oferują nocleg. Jest wiele takich miłych rzeczy, ale podejście obsługi lokali w Stanach wygląda mniej więcej tak: “O, jesteś z zespołu, tak? No fajnie, tu jest scena, a tam drzwi…”, natomiast w Europie masz luksusowe traktowanie. To miłe.

Często gramy trasy z grupami ze Stanów Zjednoczonych i wiele z nich mówi to samo. Naprawdę lubią przyjeżdżać i koncertować w Polsce, Niemczech, Szwajcarii i w ogóle w Europie, ponieważ bardzo dbacie o zespoły. Fajnie jest przyjechać z Australii, ponieważ tutaj jest bardziej tak jak w Stanach. Oczywiście nie wszędzie i w niektórych lokalach jest bardzo miło, ale dla kapeli takiej jak nasza, grającej w Australii, zwykle zastaniesz miejsce, gdzie ludzie prawdopodobnie będą mili. “Dzień doberek, jak leci? Jak się czujecie? To tak, scena jest tu, drzwi tam… dostajecie dwa drinki na każdego członka zespołu, po dwa piwa każdy i to tyle”- to wszystko i bierzesz się za robotę. Europa jest trochę wyjątkowa i to jest super.

Przemysł muzyczny jest tam ogromnym organizmem. Tymczasem w Australii skala jest mniejsza. Dużo drożej jest tu dotrzeć. Więcej wysiłku kosztuje ogarnięcie wszystkiego tutaj, co przekłada się na to, że dużo mniej zespołów koncertuje w Australii.

Jak byś porównał scenę muzyczną w Australii do tej w Europie? 
Scena muzyczna w Melbourne jest bardzo silna, szczególnie w gatunkach rockowych czy popu, ale jest dużo mniejsza, przez co konkurencja jest mocniejsza. Jeśli starasz się o slot na supporcie dla Whores – to gruba sprawa. Jest tylko garstka zespołów, spośród których będą wybierać. Ma to swoje dobre strony, ponieważ to oznacza, że żeby gdzieś wystąpić, musisz być zajebiście dobrą kapelą, więc to czyni lokalną scenę bardzo mocną. Dla mnie więc główną różnicą jest to, że jest dużo mniejsza.

Wyjątkową rzeczą w Melbourne jest to, że możesz tu zobaczyć niesamowite zespoły grające cały czas dla niewielu osób. Zdarza mi się pójść i posłuchać składów, które totalnie miażdżą, a grają dla 40, może 50 osób. Niestety nie ma zbyt wielu odbiorców takiej muzyki. Australijskie zespoły mają też takie wyjątkowe podejście. Nie wszędzie to widać, ale chodzi o niezadzieranie nosa zbyt wysoko. Nazywamy to “kupowaniem biletów na swój koncert”. “Nie kupuj biletów na siebie” oznacza tyle, co “nie woź się tak, jakbyś był w Motley Crue”, bo nie jesteś. Jesteś tylko zespołem z pubu, więc dobrze jest stąpać twardo po ziemi. Jak tylko ktoś zaczyna kozaczyć, to zaraz słyszy “siadaj leszczu!” (śmiech)… Ogólnie rzecz biorąc, scena muzyczna w Australii twardo stąpa po ziemi, ale jest bardzo miła i przyjazna.

Wiele zespołów nie znosi swoich własnych nagrań, a gdy słyszą swój kawałek, to czują się zażenowani. Ciekawi mnie, czy macie podobnie, czy może jesteście jednymi z tych, którzy tworzą muzykę, którą sami chcieliby słyszeć i nawet wam się podoba lub po prostu wam nie przeszkadza.
O tak, dobrze mi się słucha naszej muzyki. Mam wtedy takie uczucie, że wyszła jak wyszła i to jaka była w tamtym miejscu i czasie jest dobre, nawet jeśli nie jest idealne i mogliśmy coś w tym zmienić. Jest mi z nią dobrze, choć raczej sam jej sobie nie puszczam, ale jeśli już to zrobię, to jest OK.



I ostatnie pytanie z tego wywiadu: jaka jest najgorsza rada, jaką kiedykolwiek dostałeś?
Najgorsza rada, jaką dostałem… to dobre pytanie. Zdecydowanie dostałem trochę złych rad. Gdy skończyłem liceum, próbowałem zdecydować, czy chcę pojechać w podróż po świecie. Byłem młody, miałem z 17 lub 18 lat i chciałem zrobić sobie rok wolnego, co jak się okazuje, jest całkiem powszechne w Europie, ale wtedy tego nie wiedziałem. Rok wolnego, zwiedzić świat, doświadczyć życia, nauczyć się rzeczy, a potem pójść na studia. Nauczyciele z liceum mówili mi, żebym tego nie robił, bo jak nie pójdę na studia od razu, to już nigdy tego nie zrobię.

Serio? Kiepscy nauczyciele. Daliby pożyć człowiekowi.
Okropna rada, tym bardziej, że jej posłuchałem i poszedłem prosto na studia, żeby z nich zrezygnować rok później. Nie wypaliły i przez parę ładnych lat nie zwiedziłem świata, więc to była naprawdę zła rada.

Zdecydowanie. Choć wciąż dużo potem podróżowałeś, prawda? Wyjazd do Berlina był częścią tego pragnienia? 
Koniec końców dużo podróżowałem i wciąż to robię. Przyjazd do Berlina był spowodowany chęcią zmiany swojego życia. Mieszkałem w Melbourne i choć nie byłem tam nieszczęśliwy, to chciałem coś zmienić i chciałem też grać w zespołach i grać trasy koncertowe w Europie. Wtedy jeszcze tego nie robiłem i pchnęło mnie to do przeprowadzki do Berlina. Przeprowadzić się, założyć zespół, wyjechać w trasy.

Muszę powiedzieć, że dobrze, że przyjąłeś tę złą radę. Jest to fatalna rada, a wciąż miała całkiem spoko rezultaty.
Wszystko jest częścią drogi, wszystko jest częścią podróży.

Powiedziałem, że to było ostatnie pytanie, ale właśnie zauważyłem, że ominąłem jedno akurat dotyczące podróży, więc ładnie wjedziemy w ten temat. Przeszliśmy przez pierwsze lockdowny i ograniczenia podróży, które potem zostały wycofane, ale teraz wygląda na to, że znowu wracamy do siedzenia w domach bez możliwości podróżowania za granicę. Wspominam przez to swoje najlepsze podróże, więc porozmawiajmy o twoich. Dokąd i z kim pojechałeś?
Dobre pytanie. W styczniu 2019 przejechałem przez Wietnam na motorze z osobą, która teraz jest moją żoną. Wzięliśmy dwa motory, kamerę i nagraliśmy mnóstwo materiału na teledyski, które teraz publikujemy. Była to wspaniała muzyczna wycieczka. Przy okazji całkiem straszna. Nie polecam jechania motorem przez Wietnam, jeśli jesteś wrażliwą osobą, bo to jazda bez trzymanki.

Brzmi jak kawał przygody. Skojarzyło mi się to trochę z Kino Motel, tym projektem nad którym pracujesz z żoną. Czy ta historia jakoś wpłynęła na niego?
Tak, totalnie. W zasadzie to nagraliśmy teledyski do kawałków, które jeszcze wtedy nie istniały. Mieliśmy jakieś ogólne pomysły na fabuły i konkretne rzeczy, które chcieliśmy zrealizować, po czym przez rok kisiliśmy ten materiał. Dopiero teraz zabieramy się za jego publikowanie. Sam teledysk jest bardzo ciekawy. Trochę przygodówka, trochę inspirowany Tarantino, Jamesem Bondem, coś w tym stylu.



Fajne podejście do procesu twórczego. Najpierw nagraliście teledysk, więc potem musieliście stworzyć muzykę, która pasuje do motywów w nim?
Tak, coś w tym stylu. Gdy zaczęliśmy pisać muzykę, to wiedzieliśmy, że chcemy stworzyć coś zainspirowanego klasykami kina, filmami o kung-fu itd. Chcieliśmy nagrać soundtrack do filmów, które nie istnieją i stąd wziął się pomysł na nagranie teledysków do muzyki, która nie istnieje, a potem jakoś to pociągnęliśmy dalej.

Czy zdarzyło ci się użyć takiego procesu twórczego wcześniej w HEADS.?
Nie, to jest nowość. Cieszę się, że to zrobiliśmy, bo teraz na pewno nie polecimy do Wietnamu lub Bangkoku, żeby nagrać te teledyski. Mamy więc szczęście, że zrobiliśmy to wcześniej i teraz możemy skorzystać z tych nagrań. Jest to nowy proces, który powstał z bycia dość mocno zapracowanymi muzykami i działania w kilku różnych projektach na raz. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że łatwiej jest przygotować sobie wcześniej niektóre rzeczy, żeby potem być gotowym do działania. W muzyce zawsze żyjesz na jakieś pół roku do przodu. Życie muzyka to często bookowanie tras na przyszły rok, albo nagrywanie płyty, która wyjdzie dopiero w lutym. Zawsze pracujesz z wyprzedzeniem.

Czad! To było ostatnie pytanie, jakie miałem. Dziękuję bardzo za ten wywiad!
Dzięki za zaproszenie!

Sprawdź nasze pozostałe wywiady – tutaj!

Rozmawiał Patryk Łobas


Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite: