Czerwiec w Warszawie nie rozpieszczał. Średnia temperatura w stolicy oscylująca w okolicy 33 stopni wszystkim mocno dała się we znaki. Nagrzany za dnia beton nocą oddawał całe przyjęte ciepło nie dając wytchnienia. Koncertowo z kolei rozpieszczał aż za bardzo, również nie dając wytchnienia. Morderczy upał w połączeniu z morderczym koncertowym maratonem efektowały średnią najczęściej frekwencją na większości gigów na których byłem. A zaliczyłem całkiem sporą ich ilość. Bo to i Ayuune Sule z Ghany pod Planem B dający porywający polirytmiczny występ, chwilę później tego samego wieczora szermierze hard-core’a w Pogłosie czyli Schizma dała do pieca! Kilka dni później Ifriqiyya Electrique zahipnotyzowali w doskonałym stylu Plac Zabaw, potem Tamaryn zrobiła to samo z Pogłosem.

Co jeszcze? Choćby dwie legendy – najpierw Crisis czy jak powiedział ze sceny wokalista „version of Crisis” (w składzie nie było ani jednego oryginalnego członka zespołu, Tony‘ego Wakeforda zmogła choroba i nie mógł na tym koncercie być) co i tak nie przeszkodziło zespołowi w zagraniu bardzo dobrego koncertu. I trochę ponad tydzień później Christian Death, które z kolei po pierwszych 15-20 świetnych minutach zaczęło się osuwać w jakiś totalny banał i obciach, z pretensjonalnym pieprzeniem (za przeproszeniem) głupot między kawałkami i męczeniem buły przedłużającym koncert ponad miarę…



Tego samego nie da się powiedzieć o dwóch totalnych rokenrolowych petardach występujących dwa wieczory z rzędu w Pogłosie. Najpierw Australijczycy z DZ Deathrays podnieśli temperaturę w czarnej sali do jakiegoś absolutnego maksimum! Do tej pory zachodzę w głowę jak ludzie tańczący pod samą sceną wytrzymali przez cały koncert. A nie było chyba ani jednej przypadkowej osoby w klubie, sami „die hard” fani i nikt parkietu nie opuścił. Doskonały koncert z przebojem „Gina Works At Heart” na koniec. Bisów nie było, bo i po co? A dzień później tą samą salę roznieśli w pył Amerykanie z Black Lips. To był show w każdym znaczeniu tego słowa, który zaczął się jak tylko zawodnicy wysypali się z tourbusa. Przemiła ekipa i pomimo dwugodzinnego spóźnienia i całej swojej hippie-punkowej dezynwoltury całkiem dobrze zorganizowana – niespełna dwudziestominutowy, zdyscyplinowany soundcheck w trakcie którego wszystko zostało ustawione idealnie wprawił mnie w osłupienie. Nie tak bardzo jak koncert oczywiście. A ten był fantastyczny! Kto nie był ten trąba. Dwa dni później Pogłos (znowu!) zmierzył się ze szczurami z Brighton czyli obskurny hard-core/punk zaserwowany przez State Funeral i Never na pełnej prędkości i pełnym szaleństwie przeczołgał załogantów od ściany do ściany na białej sali.



To o czym tutaj piszę to tylko te koncerty, które widziałem ja, a były jeszcze choćby występy Solange i The Racounters (plus mnóstwo innych) w ramach Orange Warsaw Festival, było math core’owe Code Orange w Hybrydach, stoner-rockowy fest Smoke Over Warsaw w Hydrozagadce oraz inaugurujący nową siedzibę Pardon To Tu wyprzedany koncert Orlando Julius & The Heliocentrics. Były jeszcze kolejne legendy – Dead Can Dance, King Crimson czy Phil Collins. Jeśli ktoś miał siły mógł dodatkowo wpaść na set Varga (nie, nie Vikernesa) na Jasną 1. Uff… A i tak nie wspomniałem o tabunach polskich zespołów grających darmowe gigi w nadwiślańskich letnich klubach i dodatkowo zapewne o kilku innych zapomniałem. Ale ad rem, jak mawiali starożytni.


Primal Scream, Warszawa (Palladium), 24.06


Ja z kolei w jeden z poniedziałkowych wieczorów wybrałem się na występ jeszcze jednego legendarnego zespołu (o człowieku, ile tych legend??? Brzmi to jak bajanie nawalonego mitomana). Szedłem na ten koncert z mieszanymi uczuciami – bo raz, że organizowany przez Live Nation, którego praktykami związanymi z zawyżaniem i dowolnym żonglowaniem cenami biletów szczerze gardzę a dwa, że sam zespół, który na żywo widziałem kilka lat temu skutecznie mnie uśpił w trakcie swojego występu. No ale nie jestem fanem „Screamdeliki”, którą w całości wtedy grali. A na obecnej trasie Primal Scream promują dopiero co wypuszczoną składankę hitów więc i set mają bardzo przekrojowy. Zatem stawiłem się 24 czerwca w Palladium. Na ostatnią chwilę – stojąc w kolejce po piwo usłyszałem pierwsze takty „Movin’ On Up” otwierający „Screamadelikę” i przeżyłem małe deja vu. No ale całkiem ładnie to żarło, więc już na koncertowej sali przytupywałem do rytmu sącząc paskudne EB. Ludzi nie za dużo – stąd też te manipulacje z cenami biletów uskuteczniane przez Live Nation (najwyraźniej skoro bilety nie schodziły to cena została obniżona o połowę. Ale co z tymi, którzy kupili te bilety za cenę wyjściową?). Jako drugi wjechał „Jailbird” z koszmarnej „Give Out But Don’t Give Up”. W ogóle dosyć łaskawie zespół tego wieczora spoglądał w jej kierunku, bo były jeszcze „Rocks” i cudowne „(I’m Gonna) Cry Myself Blind” z rzeczonej płyty. W sumie najjaśniejsze jej punkty. Bobby Gillespie w amarantowym garniturze początkowo statycznie okupujący środkową część sceny i chyba lekko rozczarowany frekwencją, w miarę upływu czasu zaczął się rozkręcać zagrzewając publiczność do zabawy.



Świetnie, dla mnie chyba najlepiej, wypadło moje ulubione „Miss Lucifer” (pomimo pomyłki Gillespiego i przerwania kawałka), z fragmentem tekstu idealnie korespondującym z temperaturą powietrza: „evil heat all night long”. Średnio zaś hity z mojego absolutnego faworyta w dyskografii Brytyjczyków (Szkotów?) czyli „XTRMNTR”. Nie wiem czemu, ale i „Accelerator” i „Swastika Eyes” wyszły jakoś blado. Co jeszcze? „Kowalski”, który wzbudził bardzo duży aplauz, szkoda, że „Vanishing Point” został potraktowany po macoszemu i załatwiony tylko tym jednym utworem. Szybkie, energetyczne „100% Or Nothing” i psychodeliczne „Higher Than The Sun”. Najdalej we własną przeszłość zapędzili się grając „Velocity Girl”, którego to utworu próżno szukać na regularnych płytach. Nie mogło oczywiście zabraknąć ultra hitowego „Loaded” z pamiętnym intro zaczerpniętym z filmu „The Wild Angels”. I już na sam koniec, na bis zagrane „Kill All Hippies” i „Come Together”, którym kończą chyba każdy swój koncert. Jak wyszedłem z Palladium byłem bardziej rozczarowany niż zadowolony, ale teraz, 2 dni później, pisząc te słowa i przypominając sobie ten wieczór jednak skłaniałbym się bardziej ku ocenie 6/10 niż 4/10. Ot zwykły koncert, na którym dobrze się bawiłem w doborowym towarzystwie, ale który nie wywołał u mnie opadu szczęki.


Ministry, Lublin (Festiwal Inne Brzmienia), 29.06


A z rozdziawioną gębą niecały tydzień później stałem przed sceną na festiwalu Inne Brzmienia, chłonąc występ, który z przytupem skończył dla mnie koncertowy czerwiec. Jechałem do Lublina bez wygórowanych oczekiwań, bez nastawiania się na nie wiadomo jak wielkie wydarzenie, bowiem Ministry lata świetności ma już dawno za sobą i od dłuższego czasu coraz mocniej przypomina cyrk niż normalny zespół. Al Jourgensen to raz kończy, to wznawia działalność swojego flagowego projektu, wydając płyty, o których można powiedzieć tyle dobrego, że się ukazują. Jedyne co wzbudzało we mnie jakąkolwiek ekscytację to fakt, że Ministry na festiwalowych koncertach gra tylko kawałki z „The Land Of Rape And Honey”, „The Mind Is A Terrible Thing To Taste” i „Psalm 69”, a więc z najlepszego swojego okresu.



Nigdy wcześniej nie miałem przyjemności (lub nieprzyjemności) widzieć Amerykanów na żywo. Na przestrzeni lat jedynie czytałem recenzje lub słyszałem opinie osób, które albo te ich występy wychwalały w jakimś maniakalnym zachwycie albo obsmarowywały od góry do dołu jako skrajnie beznadziejne. Pośrednich ocen brak. Ten lubelski zdecydowanie zalicza się do pierwszej kategorii.

Już otwierający stawkę „So What” wyprowadził celny cios, ogłuszający jak mało co. Brzmienie tego koncertu miażdżyło a ja z przyjemnością dałem się rozwałkować temu walcowi. I tak jak na innych festiwalowych koncertach tej trasy zespół postawił na starocie z trzech wcześniej wspomnianych płyt. Czyli ze sceny leciał hit za hitem. Po mocnym wejściu wiązanka z „The Land Of Rape And Honey” czyli „Missing”, „Stigmata” i „Deity”. Fantastyczny, ciężki „Supernaut” z repertuaru Black Sabbath poprzedził kolejną wiązankę hitów, tym razem tych z arcydzieła „Psalm 69”. To był absolutny highlight wieczoru! Obłędny „Jesus Built My Hotrod” na żywo zabija każdym dźwiękiem. Czytałem, słyszałem, że Jourgensen na żywo nie daje rady, że wokalnie już nie to samo co kiedyś, że snuje się po scenie bez energii. No więc w Lublinie nic takiego nie miało miejsca czego najlepszym dowodem właśnie „Jesus Built My Hotrod”. Super szybki, mocny kawałek zaśpiewany został idealnie, zresztą jak każdy inny utwór tego wieczora. Jourgensen nie oszczędzając się przez cały koncert – biegał po scenie, skakał, miotał na wszystkie strony – wokalnie wypadł wyśmienicie!

I zaraz równie dobra poprawka pod postacią „Just One Fix” i wzbudzającego ogromny aplauz „N.W.O.” Końcówka należała do „The Mind Is A Terrible Thing To Taste” czyli „Thieves” i mój ulubiony „Burning Inside” i już jako ostatni – kower Revolting Cocks „No Devotion”, który, podobnie jak „N.W.O.” mocno podkręcił publiczność. Tej też należy się dobre słowo. Inne Brzmienia są festiwalem darmowym, zatem przyciągają wszystkich od Sasa do Lasa. Nie ma znaczenia czy gra Atari Teenage Riot, Einstürzende Neubauten czy Shibusashirazu Orchestra. No chyba, że Ministry – ci akurat przyciągnęli największą ilość swoich psycho-fanów, wśród których „normalsi” trochę ginęli a co za tym idzie zespół mógł być tylko zadowolony z gorącego przyjęcia. I był, co potwierdził dając się namówić rozochoconym fanom na bis. Zagrali któryś z utworów z „AmeriKKKant”, którą przed koncertem przesłucham tylko raz, zatem nie napiszę, który to był kawałek. Niemniej wypadł całkiem dobrze na tle tych samych sztosów zagranych wcześniej. Czyżby trzeba było się z „AmeriKKKant” przeprosić? Zobaczymy…

Lipiec zapowiada się dużo spokojniej niż czerwiec, który był wybitnie obłożony gigami. Chociaż kiedy kończę to pisać w stolicy trwają dwa koncerty w dwóch różnych miejscach, które chciałem zobaczyć, ale świadomie je odpuściłem. No cóż, wbrew pozorom ja też muszę kiedyś się wyspać… O ile zelżeje ten 35cio stopniowy upał.

Michał Maciejak


Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite: