Miało być pięknie, miało być racjonalne dawkowanie uczestnictwa w koncertach a wychodzi jak zwykle. A nawet bardziej niż zwykle. Koncertowa karuzela rozkręcona na maksa. Znowu godziny spędzone w hałasie, dymie, ciemności… Ale chyba nie ma co narzekać. W końcu kilka z nich było absolutnie fantastycznych! Po kolei zatem.

Cloud Nothings, Warszawa (Pogłos), 09.02.2019

Warszawski Pogłos ma ostatnio szczęście do wyprzedanych lub prawie wyprzedanych koncertów. Niedawne występy Fontaines D.C. czy Lightning Bolt przyciągnęły tłumy żądne muzyki na żywo. Nie inaczej było w przypadku Cloud Nothings. Klub był wypchany po brzegi, do tego stopnia, że do sali koncertowej ciężko było się dostać, bo „ostatnie rzędy” blokowały wejście. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się tak imponującej frekwencji, bo jakoś nigdy nie postrzegałem Cloud Nothings jako jakiegoś fenomenalnego zespołu. Ot taka wysoka indie średnia, przyjemne, ale nie targające duszą i trzewiami granie. Poznałem ich za sprawą „Attack On Memory” kiedy to przenajróżniejsze media z Pitchforkiem na czele uczyniły z nich niemalże zbawców rock and rolla. Nie ukrywam, że magnesem, który mnie do tej płyty przyciągnął była osoba Steve’a Albiniego, który album wyprodukował (no dobra, niech będzie – zrealizował). No i do brzmienia płyty przyczepić się nie można, tylko, że po kilku przesłuchaniach szybko te piosenki wyparowywały mi z głowy.

Każdą kolejną płytę sprawdzałem i żadna z nich oblicza Cloud Nothings w moich oczach nie zmieniła. Ruszyło mnie dopiero przy zeszłorocznym „Last Building Burning” kapitalnie wyprodukowanym przez Randalla Dunna. Zaskoczony zostałem agresywnością muzyki zawartej na tej płycie, która jednak nie przykrywała melodyjności piosenek. Ale nadal nie uznałbym tej płyty za jakiś ewenement. Ot taka wysoka indie średnia, no może trochę wyższa. Ale koncert, o człowieku, ten koncert zmienił moje podejście do Amerykanów o 180 stopni.



Otóż okazuje się, że na żywo Cloud Nothings to zawierucha jakich mało! Od pierwszych akordów „On An Edge” zespół pędził na złamanie karku wywołując pod sceną małą „wojnę”. Na obecnej trasie grają całe „Last Building Burning” kawałek po kawałku. Zatem zaraz po super szybkim „On An Edge” na pełnej wjechały świetne „Leave Him Now” i ultra melodyjne „In Shame”, które skutecznie podgrzały i tak już rozochoconą publiczność. I tak już zostało do końca – para skraplała się na ścianach klubu, butelkach z piwem, okularach i wszystkich w zasadzie powierzchniach czarnej sali. Może ze dwa razy harce publiczności ustały przy bardziej melancholijnych momentach (środkowa część „Dissolution”), ale tylko po to, żeby za chwilę uderzyć ze zdwojoną siłą („So Right So Clean” skontrowane przez „Anoher Way Of Life”). Po prezentacji „Last Building Burning” Amerykanie płynnie przeszli do wiązanki znanych i lubianych „przebojów” z płyt wcześniejszych. I chyba nie było w klubie osoby, która by na tę przekrojówkę narzekała. Super wypadły choćby fajnie nabierające prędkości „Now Hear In” czy „Psychic Trauma” z wychrypianym na granicy wydolności ludzkiego gardła tekstem. Koncert zwieńczyły euforycznie przywitane przez publiczność „Stay Useless” i „I’m Not A Part Of Me”. I chociaż po ich zakończeniu przez klub przetoczył się jęk zawodu, że zespołowi nie dane było zagrać bisu to zdaje się nie było osoby, która Pogłos opuszczałaby nieusatysfakcjonowana. Tak, tyczy się to również mojej skromnej osoby.

Do płyt Cloud Nothings będę zapewne wracał z podobną częstotliwością jak dotychczas czyli raz na ruski rok, ale koncert zagrali rewelacyjny! Nie spodziewałem się, że potrafią z siebie wykrzesać taki ogień. Każdy zagrany tego sobotniego wieczora utwór brzmiał lepiej niż na albumach, bardziej dziko, desperacko. Zatem stan na dzień po rzeczonym koncercie wygląda tak, że najlepiej w 2019 póki co Lightning Bolt, ale tuż za nim Cloud Nothings (chociaż pisząc te słowa już myślę o tym, że w czwartek 14.02 klasyfikacja zapewne ulegnie zmianie).

Drug Church / Single Mothers, Berlin (Musik & Frieden), 14.02.2019

Czwartkowym popołudniem Berlin przywitał mnie pogodą iście późnowiosenną – miasto skąpane w słońcu, 15 stopni ciepła. Dość powiedzieć, że pierwszy raz w życiu w połowie lutego widziałem osobników paradujących w krótkich spodenkach. I nie były to odosobnione przypadki. Niby całkiem ok dla takiego ciepłofila jak ja, ale trzeba być wybitnym ignorantem, żeby nie dostrzec, że to jest anomalia. Wszyscy powoli się gotujemy i, cytując klasyka, „to ostatnia chwila żeby się przebudzić”. No dobra, ale nie o tym miało być. Tym co mnie tego dnia przyciągnęło do stolicy Niemiec nie był jakiś szczyt klimatyczny tylko kolejny koncert. A w zasadzie koncerty.



Na pierwszy ogień wieczorem po przyjeździe Drug Church ze wsparciem w postaci Single Mothers w klubie Musik & Frieden. Na koncert Amerykanów ostrzyłem sobie zęby od dawna jako, że jest to jeden z moich ulubionych zespołów ostatnich lat wyrosłych ze sceny hard-core. I dla których hard-core nie jest celem samym w sobie tylko punktem wyjścia. Amerykanie mają na koncie trzy płyty i wszystkie trzy są doskonałe. Mariaż rzeczonego hard-core (tylko tego bardziej emocjonalnego a nie tough guy’owego kwadratu) z indie rockiem pozbawionym typowego dla niego rozmemłania. Wydestylowane to co najlepsze z obu stylistyk i połączone w jedną wybuchową całość okraszoną charakterystycznym zachrypniętym wokalem Patricka Kindlona.

Zanim jednak scenę przejęli bohaterowie wieczoru swój krótki set zaprezentowali Kanadyjczycy z Single Mothers. I o ile z płyt ten zespół wydawał się całkiem przyjemny o tyle gig na początku trącił graniem a la wesoły pank z „American Pie”. Dwa pierwsze utwory sprawiły, że przecierałem uszy ze zdumienia. Czy to ten sam zespół co na płytach? Później sytuacja się unormowała, panowie zaserwowali te swoje post-hard-core’owe piosenki ale i tak cały koncert takie mocne 5/10. I tak, na całościową ocenę rzutują te pierwsze minuty koncertu.



Krótka przerwa i o 20:50 na scenie pojawił się Drug Church. Zaczęli tak jak na ostatniej płycie czyli krótkim, mocnym strzałem „Grubby” od razu poprawiając kolejnymi hitami „Strong References” i genialnym „Avoidarama”. Większość z 10 utworowego setu stanowiły kawałki z „Cheer”. Oprócz już wymienionych zagrali jeszcze szybkie „Foam Pit”, ultra melodyjne „Unlicensed Hall Monitor” i na sam koniec setu uwielbiany przeze mnie hymn wszystkich nieudaczników czyli „Weed Pin” z wykrzyczanym samo-oskarżeniem „Hard to choose a career, when you’re bad at everything”. Wcześniejszy materiał zespół potraktował trochę po macoszemu grając po jednym utworze z debiutanckiego „Paul Walker” i epki „Swell” oraz dwa kawałki z „Hit Your Head”.

Ale za to wybrali te absolutnie najlepsze (co wcale łatwe nie jest, bo wszystkie są najlepsze, hehe). „Attending a Cousin’s Birthday Party” będący fenomenalnym koncertowym bangerem („Some kids get ugly fast, Some kids were born all bad, Some kids stay life long trash, Most kids they learn from dad”!), „But Does It Work?” skonstruowany według klasycznego schematu cicho-głośno a i tak nadal rozwalającym po całości, „Banco Popular” z obsesyjnie powtarzanym pytaniem „What It’s Like To Be Broke?” oraz, jako przedostatnie, „Drunk Tank” który tematycznie (tak, kolejny slackerski hymn: „Car you’re always fixing,  Apartment you never clean, Friends that you half hate, Weight goals you can’t reach”) ładnie się skleił z wieńczącym występ „Weed Pin”.

Między utworami Kindlon cały czas zachęcał do stage divingu, ale robił to w sposób tak bezpretensjonalny i uroczy, że zostawiał w tyle wszystkich tych smutnych hard-core’owców co to zrezygnowanym głosem zapraszają pod scenę i dopytują się czemu się publika nie bawi… Poza tym zagadywał w swoim stylu („Is Berlin still a shithole?”). Przez cały koncert uśmiech nie schodził mi z twarzy. Czekałem na ten gig od momentu kiedy zajarałem się „Paul Walker” jak jakiś pryszczaty licealista (a już byłem stary kiedy ta płyta się ukazała) i w zasadzie dostałem to czego chciałem. Chociaż nie obraziłbym się gdyby zagrali ze 3 kawałki więcej, ale z drugiej strony lepiej pozostać w niedosycie niż rzygać z przesytu. Ad rem, nie ma co się rozwodzić – rewelacyjny koncert!

Amenra / E-L-R / Lingua Ignota, Berlin (Festsaal Kreuzberg), 16.02.2019

Ostatnim koncertem (chociaż miało być inaczej) zamykającym krótki wypad do Berlina był rytuał odprawiony w Festsaal Kreuzberg przez Amenra. Belgów widziałem na żywo jakieś 6 czy 7 razy w najlepszym ich okresie czyli na wysokości albumów „Mass III” i „Mass IIII”. Późniejsze emanacje płytowe bardziej mnie nudziły niż ekscytowały i kilka koncertów w Polsce bardziej (Proxima w 2014) lub mniej (Progresja w 2018) świadomie odpuściłem. Do tego berlińskiego występu też nie byłem do końca przekonany, no ale że i tak miałem być na miejscu, a jeszcze jako support zaplanowana była Lingua Ignota to skusiłem się na wcześniejszy zakup biletów. Co było ruchem ze wszechmiar słusznym, jako że koncert na jakiś miesiąc przed dniem zero wyprzedał się. Ze wszechmiar słusznym również z tego względu, że ten występ był najzwyczajniej w świecie wielki!

Pierwszy raz miałem przyjemność być w nowym Festsaal Kreuzberg (poprzednia FsK przy Kottbusser Tor była świetnym miejscem koncertowym, które niestety doszczętnie strawił ogień w lipcu 2013 roku). Serio, nie znajduję innego słowa, które lepiej by oddało moje odczucia względem tego miejsca niż przyjemność. Cała obsługa – od ochrony przez szatniarzy, bileterów aż po barmanów mega przyjazna, wszyscy uśmiechnięci, zero spiny, pomimo licznej publiki. Druga sprawa to brzmienie – było super-selektywnie i głośno, ale nie tak żeby na drugi dzień w uszach piszczało. Ideał, którego w polskich klubach jeszcze niestety brakuje. No i to co najważniejsze czyli koncerty same w sobie.



Zgodnie z niemiecką precyzją punkt 19:00 swój krótki set zaczęła Kristin Hayter znana bardziej jako Lingua Ignota. Dwudziestominutowy seans egzorcyzmów odprawianych nad samą sobą. Zdumiewający amalgamat bezsilności i wściekłości bijący z tej muzyki był niemalże namacalny. Niestety, prawa supportu są takie, a nie inne i zanim na dobre ten występ pochłonął publiczność to już dobiegł końca. No ale powtórka już w kwietniu w stołecznym Pogłosie. Chwila przerwy i na spowitej dymem scenie zaczęli swój występ Szwajcarzy z E-L-R. Sprawnie zagrane, ale pozbawione choćby krzty oryginalności kompozycje czerpiące tyleż z estetyki gwiazdy wieczoru co z shoegaze’u z lat jego świetności. Ładne, ale żebym chciał do tego wracać w domu to już niespecjalnie.

W końcu przyszedł czas na rzeczoną gwiazdę wieczoru. Panie i panowie, to była Amenra w najwyższej formie, najbardziej emocjonalnej, intensywnej, tyleż agresywnej co lirycznej. Dziewięćdziesięciominutowy rytuał, bo nazwanie tego koncertem byłoby obrazą dla tego zespołu, odprawiony jakby kończył się świat, jakby to miał być ich ostatni raz a potem niech się dzieje apokalipsa. Tak wiem, że to wyświechtane tak pisać, ale tutaj pasuje jak ulał – zaczęło się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie rosło. Tym trzęsieniem były otwierające występ Belgów dwa walce z „Mass IIII” – „De Dodenakker” i „Razoreater”. Obydwa utwory kojarzyłem raczej z końcówkami ich wcześniejszych koncertów, które widziałem. Kto te kawałki zna, wie, że ciężko je przebić czymkolwiek innym, a Amenra ta sztuka się udała.

Oszczędne, zimne białe światła, Colin H. Van Eeckhout tradycyjnie odwrócony plecami do publiczności, zapamiętale wywrzaskujący ściśniętym gardłem kolejne niewesołe wersy. Środkową część koncertu wypełniły najsmakowitsze fragmenty „Mass V” i „Mass VI”. Najpierw świetny, powoli rozkręcający się ciężarowiec „Boden” z wykrzyczanym na finisz wersem „The pain remains the same” momentalnie skontrowany lirycznym, narastającym „À Mon Âme”. Kolejny był „Diaken” z tym przejmującym fragmentem zaczynającym się od słów „When I keep my eyes closed, I’m in your arms again”. Po nim nastąpił jedyny moment koncertu kiedy dyskretnie sobie poziewałem, jedyny, w którym, dla mnie przynajmniej, napięcie spadło czyli trochę bezpłciowe „A Solitary Reign”. No ale to szybko poszło w niepamięć, bo koniec koncertu to była frenetyczna eksplozja w której znalazły ujście desperacja, wściekłość, agresja zawarte w muzyce Belgów. Połączone w całość „Terziele/Am Kreuz” ziejące niemalże hard-core’owym ogniem przełamane spokojnym fragmentem, w którym Amenra wsparła Kristin Hayter i oniryczną wokalizą idealnie uzupełniała się z wrzaskiem Colina H. Van Eeckhouta.

W tym momencie pomyślałem, że już bardziej nie dadzą rady dopierdolić, już nic bardziej emocjonującego nie zaprezentują. Otóż pomyliłem się. Jako ostatnie tego wieczora na pełnej wjechało „Aorte/Ritual” zagrane z udziałem gitarzystki i basistki z E-L-R oraz ponownie Kristin Hayter. To już było rozdrapywanie ran i sypanie w nie soli, atmosfera w sali podczas tego utworu była tak duszna i gęsta, że można było ją kroić nożem. Ze trzy czwarte publiki nabawiło się jakiejś mrocznej wersji choroby sierocej rytmicznie kiwając się w zapamiętaniu w przód i w tył. Pieprzony rytuał. Po takiej końcówce już nikt nie oczekiwał bisu, nie było sensu się go nawet domagać.

Odebrałem kurtkę z szatni i ruszyłem w kierunku Zukunft Am Ostkreuz, mostem przez Szprewę to zaledwie kwadrans marszu. Niestety, koncert Ahaba, grającego tego wieczora w tejże miejscówce doomowego potwora z Heidelbergu, okazał się być, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, wyprzedany. Dziewczyna na bramce z nieudawanym żalem odmówiła mi i koledze wstępu… Może to i dobrze, bo nie jestem pewien czy mój organizm byłby w stanie przyjąć kolejną porcję muzycznego ołowiu.

Michał Maciejak