Coroczne podsumowania muzyczne można rozpatrywać dwojako. Z jednej strony jest to całkiem fajna sprawa, zabawa –zarówno dla układającego takie zestawienie, jak i dla czytającego. W tych wyliczankach płyt, które uważa się za najlepsze w danym roku (czy takowe są to już zupełnie inna kwestia) za każdym razem znajduję kilka takich, które mi umknęły albo takich, o których nie miałem pojęcia a okazują się być znakomitymi. Z drugiej strony, w czasach post-post-post wszystkiego, czasach nadmiaru i przepychu, kiedy w ciągu roku ukazuje się na świecie około 75 tysięcy nowych płyt te rankingi tracą rację bytu pomimo w zamierzeniu bycia poważnymi analizami. Jasne, mogą stanowić jakiś tam drogowskaz czego warto czy, częściej, nie warto słuchać, ale i tak koniec końców w nikłym stopniu są miarodajne. Nie jestem w stanie sprawdzić wszystkiego i w zasadzie cholera wie czy album pakistańskiego jednoosobowego black metalowego projektu albo malijskiej orkiestry grającej psychodeliczny jazz to naprawdę takie wspaniałe płyty czy po prostu jednemu czy drugiemu dziennikarzowi akurat tak bardzo podeszły czy też co gorsza uznał, że wrzucenie ich do zestawienia sprawi, że będzie ono bardziej oryginalne. I prawdę mówiąc nie mam (już) ambicji, żeby poznać wszystko, chociaż to wciąż kuszące. Słuchałem w mijającym roku dużo, bardzo dużo, zaliczyłem również jakąś absurdalną ilość koncertów (zdecydowanie zbyt dużo) a i tak wiem, że to tylko ułamek z tego co mogłem przesłuchać lub zobaczyć na żywo. Zatem polecam poniższą wyliczankę potraktować z przymrużeniem oka. Oprócz numeru jeden kolejność przypadkowa.

Rok 2018 stał dla mnie przede wszystkim monumentalnym dziełem Autechre. Kiedy w 2016 wydali cztero-godzinne „elseq 1-5” byłem przekonany, że już dobrnęli do ściany, że to ich opus magnum i że już nie da się bardziej. Otóż da się. Wydany w odchodzącym roku album jest olbrzymi nie tylko pod względem ilości materiału (uwaga – bite osiem godzin!). Panowie Booth i Brown na „NTS Sessions” przechodzą samych siebie. To już nawet nie jest ekstraklasa elektroniki, to ich własna liga. To oni ustalają reguły gry a cała reszta może ich tylko gonić z pełną świadomością, że doścignięcie ich jest niemożliwe. To jest muzyka totalna, zdumiewająca mutacja idm, rozgrywająca się na wielu płaszczyznach, porażająca zawiłością a jednocześnie nie odpychająca, w takim samym stopniu mroczna i kojąca. I piękna. Co ciekawe nie czytałem ani jednej recenzji tego kolosa, tak jakby wszyscy recenzenci bali się z nim zmierzyć. Dla mnie absolutnie płyta roku, do której cały czas wracam i będę wracał w przyszłości.

W ogóle w 2018 słuchałem najwięcej szeroko pojętej elektroniki. Może to kwestia odreagowania po roku 2017 kiedy z kolei w playliście rządził death metal i free jazz? A może po prostu akurat teraz nastąpiła kumulacja dobrych elektronicznych płyt? Oprócz Autechre warto wspomnieć o nowych wydawnictwach (nie tylko elektronicznych):

We Will Fail – Dancing

Aleksandra Grünholz wydając w 2016 fantastyczne „Hand That Heals / Hand That Bites” teoretycznie strzeliła sobie w kolano. Strzeliła, bo niemożliwym w momencie wydania stało się przebicie tego albumu. A dlaczego teoretycznie? Ano dlatego, że nic przebijać nie musiała. Wystarczyło obrać inną drogę, równie fascynującą. „Dancing” paradoksalnie jest mniej taneczne od swojego poprzednika, za to bardziej nieokreślone, ciążące ku abstrakcyjnemu idm a la Autechre (sic!). Jest też dużo krótsze i co za tym idzie od razu po wybrzmieniu ostatniego utworu ma się ochotę włączyć „Dancing” po raz kolejny.


Young Echo – Young Echo

Kolektyw z Bristolu zachwycał już swoim debiutancką płytą „Nexus”, a tegorocznym wydawnictwem sami sobie podnieśli poprzeczkę. 11 producentów, dj-ów, wokalistów stworzyło błyskotliwą mieszankę zadymionego trip-hopu, oszczędnego dubu, powolnego mikro-techno na bazie której (może trochę za rzadko) snują się senne wokale.


Ancient Methods – The Jericho Records

Michael Wollenhaupt sprzedaje na pełnoprawnym debiucie (choć jego samego za debiutanta ciężko uznać) przemysłowe techno, do którego zdążył już przyzwyczaić słuchaczy swoimi epkami. Tyle, że na „The Jericho Records” robi to z większym rozmachem. Jest bardziej mrocznie, bardziej industrialnie, bardziej złowieszczo, bardziej intensywnie. Pokusił się również o eksperymenty, bo za takie trzeba uznać ponury wokal Thomasa Jeffersona Cowgilla aka King Dude w „I Am Your New King” czy absolutnie fantastyczny, zapadający się w otchłanie czystego noise’u „Walking On Cursed Soil”, w którym Dominick Fernow charczącym głosem wyszeptuje kolejne wersy.


The Third Eye Foundation – Wake The Dead

Matta Elliotta uwielbiam i nawet gdyby wydał pod szyldem TTEF jakiegoś ciężko strawnego gniota to i tak uznałbym go za świetną płytę. Na szczęście o „Wake The Dead” nie można tego powiedzieć. Album, który niczego w wizerunku tego projektu nie zmienia, nie wnosi do niego nic nowego, ale który od pierwszego dźwięku pochłania słuchacza całkowicie.


Yves Tumor – Safe In The Hands Of Love

Można uznać, że to pop, tyle, że taki trochę w krzywym zwierciadle, podszyty niepokojem, z dużą domieszką hałasów, szumów, trzasków, zakłóceń. W kapitalnym „Honesty” urzekający zniekształconym r’n’b, wciągający hipnotyzującym „Licking An Orchid” czy porywający mocno hałaśliwym, wieńczącym tą doskonałą płytę „Let The Lioness In You Flow Freely”.


GAS – Rausch

Nikt tak pięknie nie gra do snu jak Wolfgang Voight. Nawet jeśli „Rausch” jest ciut słabsze od zeszłorocznego „Narkopop” to i tak w kategorii „podwodnego” ambientu i minimal techno w 2018 pozostał bezkonkurencyjny. Ta muzyka płynie wolnym, spokojnym strumieniem.


Anguish – Anguish

Uwaga! To supergrupa. Tak wiem, że to czerstwe określenie i że takie twory zazwyczaj wydają co najwyżej przeciętne płyty. Ale ten skład to akurat wyjątek od tej reguły. Sami zawodnicy wagi ciężkiej z Fire!, The Thing, Faust czy Dälek serwują smoliście gęstą mieszankę hałasu, mrocznego jazzu i hip hopu, która, co ani trochę nie jest dziwne ani nie jest zarzutem, przywodzi na myśl genialną płytę „Derbe Respect, Alder” Faust vs. Dälek czy, w trochę mniejszym stopniu, równie genialne „Bad Blood” ICE.


The Thing – Again

Bez interpretacji hitów z jakich słynie to trio, za to z solidną dawką free-jazzowej zawieruchy, która z początku może odrzucać, by przy kolejnych odsłuchach odkrywać fascynujące oblicze.


Marc Ribot’s Ceramic Dog – YRU Still Here

Wkurwiony Marc Ribot to najlepszy Marc Ribot. Ceramic Dog dają na tej płycie upust swojej złości na obecną administrację rządową USA w efekcie „YRU Still Here?” zawiera jedne z najmocniejszych i najwścieklejszych kawałków jakie kiedykolwiek to trio nagrało.


Drug Church – Cheer

Trzecia płyta i trzeci strzał w dziesiątkę. Najlepsza gitarowa płyta roku. Świetne, melodyjne piosenki na styku gdzie indie przestaje być rozmemłane a hard-core pokazuje swoją ludzką twarz.


Guiding Lights – Not Much War

Nikt tak w Polsce nie gra (i na dobrą sprawę niewielu tak grało przed nimi), bo to kraj w którym młodzież masowo lubi taplać się w rokenrolu pastewno-juwenalijnym a szlachetne indie wzorce zza oceanu (vide Guided By Voices, Galaxie 500 czy nawet Dinosaur Jr.) kwituje obojętnym wzruszeniem ramion. „Not Much War” to materiał brzmiący dokładnie tak jak taka muzyka brzmieć powinna, niezwykle spójny i melodyjny. Do tego stopnia, że nie jestem w stanie wyróżnić choćby jednej piosenki  – po prostu wszystkie są tak samo doskonałe. Przy czym nie ma mowy o jakiejkolwiek nudzie. Najlepszy strzał z Instant Classic w tym roku.


Interpol – Marauder

Naczelni chłopcy do bicia dla wszelkiej maści krytyków muzycznych. Od wydania genialnego debiutu każda kolejna płyta Nowojorczyków spotyka się z zarzutem, że to nie „Turn On The Bright Lights 2”. Nie inaczej było z „Marauder”. A to zwyczajnie bardzo dobry album –w żadnym wypadku przełomowy, za to wypełniony świetnymi kompozycjami, którego po prostu bardzo dobrze się słucha.


Grave Upheaval – – –

Ultra ciężka, amorficzna hybryda doom i death metalu prosto z australijskiej zapleśniałej, zawilgoconej piwnicy. Tyleż odrażająca co perwersyjnie fascynująca swoim zepsuciem i ohydą. Pamiętajcie, kiedy spoglądacie w piwnicę ona również patrzy na was. Na moje ucho w 2018 nic lepszego w metalu się nie urodziło.


The Skull Defekts – The Skull Defekts

Szwedzi pożegnali się w wielkim stylu wydając płytę ze świetnymi avant-rockowymi anty-piosenkami – długimi, silnie zrytmizowanymi, chropowatymi i zgrzytającymi, ale zarazem melodyjnymi.  Zespół Kobiety śpiewał dawno temu, że w Szwecji wszystko jest dwa razy wyższe – dotyczy to również muzyki, za co by się Szwedzi nie wzięli to wychodzi złoto. Jak w przypadku The Skull Defekts.


HHY & The Macumbas – Beheaded Totem

Portugalczycy grają muzykę improwizowaną, ale robią to w taki sposób, że w ogóle się tego nie czuje. Nie jest to rozwichrzone, ciężkostrawne impro, męczenie buły dla męczenia buły. Sprawia wrażenie częściowo wcześniej przygotowanych zarysów kompozycji, które w trakcie grania zaczynają żyć własnym życiem, pulsować i rozwijać się. Przy czym płyta ma bardzo ciepłe brzmienie, które zdecydowanie ułatwia przyswajanie takiej muzyki.


Chris Corsano & Bill Orcutt – Brace Up!

Bluesowo-noise’owe free na gitarę i perkusję, zamknięte przeważnie w krótkich frenetycznych eksplozjach. Zagrane z dezynwolturą godną najbardziej siarczystej punkowej załogi. Niezwykle frapujące.


Hank Wood And The Hammerheads – Hank Wood And The Hammerheads

Chyba najlepsze punkowe wydawnictwo w 2018 roku. Punk surowy, szybki i mocny, ale z wyraźną soulową wibracją. Znakomity kombinacja.


Syny – Sen

Duet, który silnie polaryzuje odbiorców swojej twórczości – albo ich kochasz albo nienawidzisz, nie ma nic pośrodku. „Snem” rozbili bank – mroczne, mocne podkłady 1988 na tle, których Piernikowski w swojej charakterystycznej manierze snuje opowieści o życiu białasów sprawiły, że synowskie gówno więcej słuchaczy pokochało niż znienawidziło.


Poza wyżej wymienionymi bardzo mocno zapadły mi w pamięć jeszcze te bardzo dobre albumy z 2018 roku: Alameda 4 „Czarna Woda”, Årabrot „Who Do You Love”, Daughters „You Won’t Get What You Want”, Dylan Carlson „Conquistador”, Emma Ruth Rundle „On Dark Horses”, Evidence „Weather Or Not”, Hot Snakes „Jericho Sirens”, Infernal Coil „Within A World Forgotten”, Jachna/Mazurkiewicz/Buhl „God’s Body”, JPEGMAFIA „Veteran”, Jude „Pigment”, Julia Holter „Aviary”, Keiji Haino & SUMAC „American Dollar Bill – Keep Facing Sideways, You’re Too Hideous To Look At Face On”, Kriegsmaschine „Apocalypticists”, Lounge Ryszards „Polish Jazz Vol. 420”, Low „Double Negative”, Mazut „Atlas”, Mazutti „Kształt Dżezu Który Ma Dojść”, Peter Brötzmann & Heather Leigh „Sparrow Nights”, Puce Mary „The Drought”, Resina „Traces”, Sleep „The Sciences”, Sons Of Kemet „Your Queen Is A Reptile”, The Necks „Body”, Trys Saulės „###”, Ugory „Matko Ciszy”.

Muszę też wspomnieć o wydawnictwie, które muzyczne jest pośrednio – idzie o książkę „Beastie Boys Book”. Mike Diamond i Adam Horovitz z polotem piszą o karierze swojego zespołu, piszą o rodzących się na ich oczach i z ich czynnym udziałem nowojorskich scenach – hard-core’owej, której częścią w początkowej fazie grania byli, jak i hip-hopowej, w której okrzepli jako zespół, piszą o Nowym Jorku samym w sobie jako tle dziejących się wydarzeń ale też w ogromnym stopniu motorze napędowym zespołu a nade wszystko piszą o nieżyjącym już Adamie Yauchu, wystawiając mu pomnik trwalszy niż ze spiżu i przyjaźni, która przetrwała lata. Kapitalna książka o jednym z naj, naj zespołów.

Michał Maciejak


Jeżeli podobają się Wam treści, jakie prezentujemy i chcecie nas wesprzeć, możecie odwiedzić nasz profil na Patronite: