Kolejny tydzień z życia Maciejaka. Jesteście na to gotowi?


Lean Left, Warszawa (Pardon, To Tu), 10.09.2018


Warszawskie Pardon, To Tu po wyprowadzce z budynku przy pl. Grzybowskim w lutym zeszłego roku wciąż szuka nowej, stałej siedziby. Na szczęście PTT nie zniknęło z kulturalnej mapy stolicy zupełnie, bowiem już drugi sezon z rzędu zakotwiczyło przy Nowym Teatrze przy ulicy Madalińskiego. Dobre i te kilka letnich miesięcy, niemniej wciąż trzymam kciuki za szybkie znalezienie miejsca „na stałe”. No bo kto jak nie włodarze PTT właśnie ściągnie do Warszawy takie tuzy współczesnej awangardy jak Peter Brötzmann, Mats Gustafsson czy Marc Ribot?

W ciepły poniedziałkowy wieczór w tej letniej inkarnacji Pardon, To Tu miałem niewątpliwą przyjemność wysłuchania i obejrzenia koncertu supergrupy Lean Left. Personalia tego zespołu mówią same za siebie: gitarzyści holenderskiego The Ex – Andy Moor i Terrie Hessels, znany z chociażby The Thing norweski perkusista Paal Nilssen-Love i saksofonista/klarnecista Ken Vandermark, który będąc węzłową postacią chicagowskiej i światowej sceny improwizowanej przewinął się przez tyle grup, że nie starczyłoby miejsca, żeby je tu wszystkie wymienić.



„Niewątpliwa przyjemność” w przypadku tego koncertu sprowadza się do kolokwialnego stwierdzenia „dojebali do pieca”, właściwego kucom wszelkiej maści. Ale nie jestem w stanie ukuć lepszego określenia, tak po prostu było. Punktualnie kwadrans po 20:00 koncert rozpoczęła para rzeczonych gitarzystów, których po około 10 minutach zmienili Nilssen-Love i Vandermark. Te dwa krótkie intra w duetach nie zwiastowały tego huraganu, który miał się przetoczyć przez Pardon To Tu, kiedy już cały kwartet przejął scenę. Poprzedni koncert Lean Left z września 2011 w nieistniejącym już Powiększeniu zatarł mi się w pamięci, ale jestem prawie pewien, że nie był wypełniony muzyką tak płynną jak ten ostatni. To nie było zwyczajowe rozwichrzone granie właściwe składom sceny improwizowanej, raczej sytuowało się bliżej kompozycjom wcześniej przygotowanym. Każda z, w miarę krótkich jak na nich, części koncertu oparta była o masywne, narastające groove’y. I każdy z tych groove’ów pięknie eksplodował frenetyczną końcówką! No to jest coś niesamowitego, żeby powtórzyć ten sam peak trzy czy cztery razy w trakcie jednego występu i utrzymać niesłabnące napięcie!



Mam wrażenie, i absolutnie nie jest to zarzut, że koncert zdominowali panowie z The Ex, którzy wraz z grającym prościej niż zazwyczaj, ale jednocześnie równie gęsto Nilssenem-Love tworzyli ciągle mutującą ścianę dźwięku, która wymuszała na Vandermarku cięższe dęcie w saksofon, na którym bardziej się skupił tego wieczora. Klarnetu użył zdaje się trzy razy i za każdym razem determinowało to lżejsze granie całego składu.

Rzadko ostatnimi czasy jakikolwiek koncert jest w stanie wzbudzić we mnie taki entuzjazm, a ten opisywany taki właśnie był. Kapitalnie zagrany, bez choćby chwili nudy, bez zbędnych mielizn, przez bite 80 minut zapewniający ekstatyczne doznania. Ale ci muzycy tak mają – widać i słychać, że są bardzo dobrze zgrani, że wspólne granie wciąż ich emocjonuje, że nie jest to dla niech zwykły „dżobik”, w trakcie którego każdy myśli tylko co tam zaraz sobie z baru chlapnie w gardło. I zasłużenie zostali nagrodzeni rzęsistymi oklaskami. Koncert roku? Na pewno jeden z tych, które przy rocznym podsumowaniu będę wspominał.


Tragedy, Warszawa (Pogłos), 12.09.2018


Nigdy nie byłem w Portland, ale wyobrażam sobie, że musi to być miasto pełne klubów – na każdym rogu, na każdej przecznicy, w każdym budynku, w każdej piwnicy. Bo tego, że to miasto pełne jest różnej maści zespołów wyobrażać sobie nie muszę. I te wszystkie zespoły muszą mieć miejsca do grania, inaczej być nie może. Ilość dobrych bandów pochodzących z Portland i spektrum muzyki przez nie granej mogą przyprawić o zawrót głowy. Z Portland byli, są lub tam rezydują chociażby The Kingsmen, którzy zasłynęli ikonicznym wykonaniem „Louie Louie”, legendarne punkowe Wipers, Dead Moon i Poison Idea, całe tabuny indie rockowych składów z The Thermals, The Decemberists i Sleater-Kinney na czele, z tego miasta pochodził swego czasu turbo popularny post-grunge’owy Everclear (pamiętacie „Santa Monica”?) i z tego miasta pochodzi turbo wykręcony, eksperymentalny Jackie O’Motherfucker oraz mocno hałasujące Yellow Swans. W zasadzie można by się przerzucać nazwami portlandzkich zespołów przez kilkanaście następnych akapitów i nie wymienić ani jednego kiepskiego.



Skąd w ogóle ten przydługi wstęp? Ano stąd, że część tamtejszej obszernej sceny muzycznej mieliśmy przyjemność gościć w ostatnią środę w Warszawie. Niestety nie udało mi się być na gigu The Woolen Men i Honey Bucket w Młodszej Siostrze, ale zapewne były to świetne występy. Tego samego wieczora wybrałem występ legendy sceny punkowej czyli Tragedy w Pogłosie. To jest taki zespół, na którego koncert spod kamienia wychodzą najstarsze panki, co to na gigi chodzą od święta, a jeśli jeszcze dodać, że była to pierwsza wizyta Amerykanów w Warszawie od 8 lat, to nikogo nie powinno dziwić, że koncert był wyprzedany na długie tygodnie przed dniem zero.

Tragedy wróciło też z nową epką „Fury”. Wiadomo, że od tego zespołu nikt nie oczekuje, że nagle dokooptuje do składu sekcję dętą albo zacznie grać harsh noise. I żadnych takich ekstrawagancji „Fury” nie zawiera. To zaledwie 6 utworów trwających niecałe 17 minut. Utworów nie wnoszących nic nowego do muzyki Amerykanów. Co nie znaczy, że są to kawałki złe, ot wysoka średnia do jakiej Tragedy swoich słuchaczy przyzwyczaiło. Odnoszę wrażenie jednakże, że jest „Fury” trochę zapychaczem, który stanowił pretekst do ruszenia w trasę… No ale ad rem, malkontenci już zdążyli ponarzekać, że nuda, psychofani zdążyli się niezdrowo popodniecać, a i tak najważniejsze jest, że zespół w trasę ruszył i że dotarł do Warszawy.



Kiedy ostatnio widzieliście kolejkę do wejścia na punkowym koncercie? No właśnie. A ta przed Pogłosem ciągnęła się przez dobre dwadzieścia kilka metrów. To daje niezły obraz tego czym Tragedy w świadomości punkowej sceny jest. Kwintesencja wyświechtanego terminu legenda. I jak na legendę przystało zagrali znakomity koncert. Bez zbędnych przerw między kawałkami, bez zbędnych przemów przekonujących przekonanych, bez wytracania prędkości i energii. Od pierwszych taktów „Conflicting Ideas” pod sceną się zagotowało! Daaaawno na żadnym hard-core/punkowym gigu nie widziałem takiego pogo. Pot skraplał się na ścianach, suficie i butelkach z piwem, ciała wiły się, skakały, padały prosto na ryj, co poniektórzy pogubili obuwie, innym porozbijały się ekrany w smartfonach. Niczym nie skrępowana dzikość i radość. I chociaż część uczestników tych bachanaliów w miarę upływu czasu i wzrostu zmęczenia wykruszała się, to tak miało pozostać do końca tego intensywnego setu. To był hit za hitem, hymn za hymnem. Na bardzo mocne otwarcie po „Conflicting Ideas” poleciał od razu „The Hunger”, a później były jeszcze choćby „The Intolerable Weight”, „Point Of No Return” czy „The Grim Infinite”. Nie pominęli żadnej z płyt, z każdej grając dwa-trzy utwory. Z „Fury” były zdaje się trzy (na pewno „Enter The Void”), które w wersji live niczym nie ustępowały starszym, wszem i wobec znanym „przebojom” z jedynki czy „Vengeance”. Końcówka koncertu to crème de la crème w repertuarze Tragedy czyli zagrane po sobie „Call To Arms” i „Vengeance”. Rozochocona publika głośno domagała się bisu, który jednak nie doszedł do skutku. Te 40 minut jednych w pełni usatysfakcjonowało, innych pozostawiło w niedosycie. Nie ukrywam, że sam chętnie posłuchałbym jeszcze dwóch czy trzech utworów, no ale nie można mieć wszystkiego. Pozostaje mieć nadzieję, że na kolejny koncert Tragedy w Warszawie nie będzie trzeba czekać kolejnych siedmiu lat. Czego sobie i innym życzę.

tekst Michał Maciejak, fot. Aleksandra Burska