Środek tygodnia, kolejny wyjazd, kolejny koncert. To się chyba nigdy nie skończy… Tym razem padło na Chelsea Wolfe w poznańskiej Tamie. Od samego początku wszystko układało się znakomicie. Transport załatwiony na ostatnią chwilę sprawdził się wyśmienicie podwożąc mój szacowny tyłek pod sam klub i odwożąc w kierunku przeciwnym pod sam dom. Bilet na koncert załatwiony na ostatnią chwilę sprawnie dostarczony przez miłą dziewczynę do rąk własnych pod sam klub. Vege pizza szczelnie wypełniła pusty żołądek.
Czego można było chcieć więcej? Tylko dobrego koncertu. I tu zaczynają się schody. W przenośni i dosłownie. Żeby dostać się do sali koncertowej klubu Tama trzeba było pokonać całkiem sporą ich ilość, u których szczytu widniały okna z witrażami, co robiło niemałe wrażenie. Byłem tam pierwszy raz i nie spodziewałem się, że sama sala to taki kolos! Duża powierzchniowo i baaaardzo wysoka. Coś jak nawa główna w kościele. W zasadzie idealne warunki do uzyskania dobrego brzmienia na koncercie (chociaż jak się ma dobrego machera od gałek to i pudło kartonowe porządnie nagłośni).
Support mozolnie przedzierał się przez swój niemożebnie bezbarwny i miałki set. Posłuchałem jakieś 5 minut podczas których wydarzyło się nic i udałem się do foyer, w którym było zdecydowanie chłodniej niż w samej sali koncertowej, póki co wypełnionej może w połowie szwendającą się to tu, to tam publiką. Krótka przerwa podczas której sprawnie zwinięto sprzęt „nudziarzy”, jeszcze trochę techniczni pokręcili się po scenie świecąc latarkami i sprawdzając czy wszystko gra, zgasły światła i z delikatną obsuwą w akompaniamencie puszczonego z taśmy „Welt” na scenę weszli towarzyszący Chelsea muzycy. Sama gwiazda (?) dołączyła do nich po kilku minutach wywołując niemały aplauz.
Organizatorzy od jakichś 2 miesięcy „straszyli” na swoim facebookowym profilu, że w sprzedaży są już ostatnie bilety i lepiej spieszyć się z ich zakupem, a na samym koncercie nie wyglądało to jakoś imponująco. Nie było specjalnie pusto, ale ścisku też nie uświadczyłem. Niemniej w tym miejscu zaczyna się druga część „schodów”. Kiedy do sali weszło więcej osób niż było podczas supportu gorąc w środku stał się ciężki do wytrzymania. Nie ma tam chyba ani jednego wentylatora, nie ma okien, żadnego przewiewu, powietrze nieruchome jak na Atakamie. Stałem w miejscu, a pociłem się jakbym przemierzał ostatnie kilometry maratonu.
Ale ad rem, co z koncertem? No nie powalał, delikatnie mówiąc. Albo inaczej – powalał głośnością. Dało się to odczuć wraz z pierwszymi dźwiękami „Carrion Flowers”. Było bardzo głośno, za głośno. Amerykanka na swoich dwóch ostatnich płytach – zeszłorocznej „Hiss Spun” i starszej o 2 lata „Abyss” – wyraźnie dociążyła brzmienie, które przesunęło się na pozycje niemalże metalowe (raczej spod znaku post, niż heavy). I zupełnie mi to nie przeszkadza, bo są to płyty bardzo dobre, ale na koncercie przesadziła z tym dociążeniem. Kolejne „Spun” i „Vex”, w którym partię Aarona Turnera znaną z płyty wykonał basista, miażdżyły ciężarem. I tak jak zazwyczaj to lubię, to nie ukrywam, że wczoraj mnie to przytłoczyło.
Najstarszy w setliście „Demons” z „Apokalypsis” w tej konwencji wypadł całkiem dobrze – podkręcone tempo sprawiło, że nabrał rumieńców. Tak samo „Feral Love” też wyszło to na zdrowie – delikatny, stopniowo rozkręcający się w wersji studyjnej na żywo wybrzmiał pełniej, dosadniej. Te dwa utwory to były jedyne wycieczki do starszego materiału – tego sprzed „Abyss”. W Tamie najlepiej wypadł kończący regularny set „Twin Fawn”, który już w studyjnej wersji robi ogromne wrażenie, a na koncercie zabrzmiał potężnie, z kapitalną ultra-mocną końcówką. Był to jedyny moment kiedy dostałem ciarek na plecach. Zagrane na bis „Survive” i „Scrape” zwieńczyły ten hałaśliwy, trochę ponad godzinny występ. Rozumiem, że to trasa promująca „Hiss Spun”, ale zabrakło większej reprezentacji starszego repertuaru – takie „Pale On Pale” czy „Moses” byłyby niewątpliwą ozdobą tego koncertu. Co do wokalnej formy Chelsea Wolfe to nie chcę wypaść na złośliwca, ale po tylu latach na scenie mogłaby się w końcu nauczyć śpiewać na żywo…
To nie był kiepski koncert, podejrzewam, że dla znacznej większości jego uczestników był wybitny, świetny, niezapomniany i w ogóle same ochy i achy, dla mnie jednakże był po prostu normalny, jak wiele innych, poza rozkręconą głośnością niczym się nie wyróżniał i jako taki nie wywarł na mnie większego wrażenia. Chelsea Wolfe widziałem po raz trzeci, czy zachce mi się zobaczyć po raz kolejny? Pożyjemy, zobaczymy.
tekst: Michał Maciejak, fot.: Karolina Kiraga