Mateusz Tomczak przybliża swój proces twórczy oraz to, w jaki sposób nawiguje współczesny krajobraz mediów społecznościowych jako muzyk, w drugiej części wywiadu po premierze jego najnowszego albumu Miłość i inne perwersje.

[Pierwszą część wywiadu z Mateuszem przeczytasz TUTAJ]



Na czym polega dla ciebie dobry songwriting? Kiedy wiesz, że piosenka, którą napisałeś jest dobra?

Na pewno chodzi tu o instynkt, który dla każdego będzie oznaczał coś trochę innego. Dla mnie to jest intuicja podpowiadająca mi, że coś brzmi na przykład jak zwrotka, albo jak refren, a jak się wydarzy coś, co brzmi jak pre-chorus, no to już musi nim być, bo po prostu tak brzmi i nikt mi nie powie, że tak nie jest. Czasami też okazuje się, że jakaś sekcja pracuje lepiej jako refren niż zwrotka, albo próbuję zastosować refren jednej piosenki do drugiej. Często jest ten eksperymentalny czynnik.

Wiem, że piosenka jest dobra, jeśli lirycznie uda mi się zawrzeć jak najwięcej sensu, ale też czuję, że można byłoby tę piosenkę podsumować w jednym zdaniu. Są niektóre dobre piosenki, które są kolażami, aczkolwiek we własnej muzyce wolę, gdy to jest takie klasyczne i zwarte. Muzycznie musi być przebojowość, a produkcja pociągnięta w jakąś ciekawą stronę. To musi być piosenka, która nie brzmi jak żadna inna na świecie. Nie da się jej porównać do innej, można co najwyżej porównać jej elementy do innej muzyki. W moim przypadku piosenka jest dobra wtedy, gdy nie przypomina żadnej innej, jaką zrobiłem. Jakbym czuł, że się powielam i robię drugi raz to samo, byłoby to dosyć nudne i miałbym poczucie, że trochę oszukuję.

Jesteś reprezentantem bardziej klasycznej szkoły pracy w studiu, czyli takiej, w której przynosi się tam napisane utwory, żeby je zaaranżować i zarejestrować, czy może etosu bardziej współczesnego, gdzie studio lub program komputerowy pełniący jego funkcję jest instrumentem samym w sobie i dopiero tam powstają kompozycje?

Zdecydowanie to drugie. Laptop jest moim głównym instrumentem, to jest komputerowa muzyka. Może raz czy dwa zdarzyło mi się, żebym miał najpierw napisaną progresję akordów ze słowami, ale to tyle. Czasami sam nie nadążam za tym, jak wszystko dzieje się w jednym momencie. Pracuję nad czymś i nagle przychodzi mi do głowy coś innego, jakaś nowa melodia albo fragment tekstu. To się dzieje bardzo szybko, jeden, dwa, trzy dni i jest piosenka. To są jak strzały, które ledwo pamiętam. Nigdy nie wiadomo też, kiedy te strzały przyjdą. Mogą nawiedzić mnie w najmniej oczekiwanym momencie i wtedy w miarę możliwości staram się rzucić wszystko, bo inaczej mogę przegapić piosenkę, która właśnie na mnie spadła.

Czyli dobrze rozumiem, że te wszystkie retro, analogowe brzmienia nie biorą się z fizycznych instrumentów, tylko ich cyfrowych emulacji?

Na albumie Ekshibicjonizm używałem dużo keyboardu Casio CTK 900, który był jednym z pierwszych moich keyboardów. To bardzo ciekawy instrument. W ogóle taka ciekawostka, że jak grałem rok temu przed Johnem Moodsem w Hydrozagadce, jego zespół miał tam właśnie takie Casio, a za to wczoraj [rozmowa odbyła się dzień po krakowskim koncercie Seana Nicholasa Savage’a, którego supportował Mateusz] klawiszowiec Seana miał Yamahę CS1x, której też używam od pierwszego albumu. Te instrumenty teraz służą mi głównie do tworzenia tekstur, ambientów i improwizacji, które potem tnę i przetwarzam w coś innego. Poza tym coraz bardziej skłaniam się w stronę wygody, jaką dają cyfrowe syntezatory.



A widzisz jakieś aspekty, w których fizyczne instrumenty mają przewagę nad softwarem?

Na pewno to, że daje to pewne ograniczenie, a mając ograniczenia nieraz łatwiej jest coś stworzyć, niż mając dostęp do wszystkich dźwięków świata. Ja staram się w nich nie zagubić, ale też nie ograniczać na siłę. Często mam w głowie brzmienia, których nie wiem, jak zrobić i to jest frustrujące. Pewnie to są nieraz bardzo proste rzeczy, ale nie jestem jeszcze wystarczająco dobrym producentem.

Jaka jest właściwie funkcja tych wszystkich nawiązań do muzyki sprzed dekad w twojej twórczości?

Tutaj nie ma za bardzo konceptu. To jest kwestia głównie tego, że estetycznie mi się podobają pewne dźwięki, i tyle. Może to, że na Ekshibicjonizmie jest dużo “dzwoneczkowych” dźwięków z presetów typu electric piano, było pod wpływem Michaela Jacksona, którego wtedy słuchałem najwięcej. Te brzmienia, takie, jakich używa też na przykład Sean Nicholas Savage na swoim ostatnim albumie, były wtedy dla popu tym, czym teraz jest na przykład autotune. Nie używam ich jednak w celu wywołania nostalgii, bo przecież nie żyłem w latach 80. i nie mogę ich wspominać. Słuchałem oczywiście muzyki z tych czasów we wczesnym dzieciństwie, i to może prędzej tak działa, ale nigdy nie miałem fiksacji na konkretną dekadę czy konkretny nurt, ani chęci na odgrzewanie wspomnień czy styli. Mnie bardzo interesuje zrobienie czegoś, czego nie było. Jest to jedna z moich głównych obsesji, ale nie jest to łatwe. Najłatwiej jest to zrobić poprzez fuzję różnych stylów, i myślę, że na tym poziomie to u mnie działa, ale to jeszcze nie jest to, co robi na przykład A.G. Cook. PC Music zresztą też jest na swój sposób retrofuturystyczne.

SOPHIE była na przykład wielką fanką italo disco. Miała nawet projekt o nazwie Sfire, który był już bezpośrednio osadzony w tej stylistyce.

Albo jej debiutancki singiel NOTHING MORE TO SAY brzmi zupełnie jak coś, co mogłoby wyjść w latach 90. To jest bardzo ciekawe, że ona jednocześnie pozwalała sobie na swobodny przepływ tych nawiązań do lat 80., 90. albo dwutysięcznych, a równocześnie podążała za obsesją stworzenia czegoś zupełnie nowego. To jest coś, co mi niesamowicie imponuje. Robiła co chciała, i to ją zaprowadziło w najlepsze artystyczne miejsce.



W jaki sposób podejmujesz decyzje dotyczące prowadzenia kariery czy sposób prezentacji swojej twórczości?

Zawsze wolałem estetyki bardziej obskurne niż pisanie w bio: “sprawdź mój najnowszy singiel! *emotka słoneczka*”. Mamy platformy takie jak Instagram, których możemy używać w bardziej zachęcający lub zniechęcający sposób. Mój gust nie jest zbyt mainstreamowy i mnie bardziej intrygują rzeczy dziwne i tajemnicze, jakie widzę na swoim telefonie. Myślę, że widać różnicę, jak wygląda Instagram industry planta, a jak prawdziwego, uznanego przez społeczność artysty. Moim marzeniem jest tworzyć estetyki, które wykraczają poza samą formę promocji. Wciąż szkolę się na tym polu, bo nie jestem artystą wizualnym takim, jak dźwiękowym, a nim jestem praktycznie od początku życia, bo chodziłem do szkoły muzycznej. Nigdy nie miałem jakichś plastycznych zajawek, ale tworząc muzykę, chcę ją dopełnić czymś, co mam w wyobraźni, i wciąż szukam dróg, żeby to przedstawić. Tak jak muzyka, ma to być zachęcające i intrygujące w jakiś sposób. Na pewno nie wybiję się jako “TikTok music”. Są młodzi ludzie, którzy mają TikToka we krwi, ale ja tego nie mam, i nie będę robił z siebie pajaca dla contentu. To po prostu nie dla mnie.

Ja też wolę siedzieć tu z tobą przez dwie godziny i potem to spisywać, niż nagrywać nas na video w nadziei, że wycisnę z ciebie 30-sekundowy klip, na którym mówisz coś, co może stanie się viralem.

To jest dla mnie problem. Na przykład nagrałem ostatnio filmik, który miał być podziękowaniami do albumu. Przez to, w jaki sposób mówię, wyszło tego jakieś 5 minut, więc praktycznie vlog. Żeby zawrzeć to w minucie, i żeby było to szybkie i dynamiczne jak na TikToka, musiałbym to rozpisać i czytać z kartki. To w ogóle nie jest mi po drodze, nie czułbym, że to jest naturalne. Ja muszę się wyrażać w sposób naturalny. Dla mnie ważne są momenty ciszy, czy prędkość, z jaką mówię. Tymczasem w autoprezentacji na social media liczy się to, żeby być bardzo szybkim i przebojowym w każdej sekundzie.

Ja zdaję sobie sprawę, że to mnie nie doprowadzi na szczyt mainstreamu, ale bardziej cenię sobie długoterminowe przyjemności niż zastrzyki dopaminy. Jeżeli się wybiję jakoś, sądzę, że moja kariera będzie się raczej rozwijać krok po kroku, w bardziej oldschoolowy sposób, typu poprzez wsparcie od jakiejś społeczności. To się dzieje już teraz, tylko na mniejszą skalę, chociaż nawet sam nie wiem, ilu ludzi mnie słucha na ten moment. Na pewno nie są to setki czy tysiące fanów, ale widzę, że to działa i trafia to do różnych ludzi. Trochę się boję, że nie jestem takim idealnym produktem pod jakąś subkulturę czy konkretny typ ludzi. Moja muzyka pewnie trafia do jednostek tak samo aspołecznych jak ja, którzy nie mają nawet komu pokazać tej muzyki.

Przykładem projektu muzycznego, który rozegrał taką sytuację na swoją korzyść jest Machine Girl. Jest to projekt mocno zakorzeniony w estetyce Internetu, który też początkową popularność zdobył wśród niektórych społeczności internetowych. Koncertowali oni bardzo intensywnie po całych Stanach i w ten sposób zbudowali wokół siebie silną społeczność. Kojarzę historie młodych ludzi, dla których koncert Machine Girl był pierwszym w życiu doświadczeniem z muzyką na żywo, bo domyślnie obcowali z nią poprzez słuchanie samemu w pokoju tego, co akurat znajdą w Internecie. Te koncerty były po prostu rzadką okazją, by wszystkie okoliczne freaki wyszły ze swoich piwnic i spotkały się w jednym miejscu.

To może mi zająć lata, ale ja bym bardzo chciał osiągnąć coś takiego, żeby w największych miastach w Polsce mieć grupę ludzi, którzy będą na pewno przychodzić za każdym razem, jak będę grać koncert. Żeby to byli ludzie, którzy znają mnie, a nie tak, że przyjdą 3 osoby, które są fanami, 10 osób na inny zespół, i 10 takich, które w ogóle nie wiadomo skąd się wzięły. Już teraz zdarzają się ludzie, którzy przychodzą za każdym razem, jak gram w ich mieście, i przeważnie wtedy się poznajemy. Większość mojego życia społecznego wygląda tak, że poznaję ludzi przez muzykę. To nie jest tak, że jestem przebojowy społecznie, więc zachęcam ludzi do przyjścia na koncert, tylko oni przychodzą na koncert, ktoś do mnie podbija, albo po prostu przychodzi ileś razy, w końcu go zauważam i się kolegujemy.



Muzyka ma wielką siłę, jeśli chodzi o tworzenie więzi. Nie zliczę, ile razy było tak, że moja osoba partnerska pyta mnie, skąd kogoś znam, a ja mogę tylko odpowiedzieć: “no… z muzy”. Nieraz zaczynam z kimś rozmawiać nawet bez przedstawiania się, tylko z tego, że na jakimś koncercie widzimy swoje twarze już po raz kolejny.

Wiem nawet o kilku przypadkach osób, które znają mnie z tego nieszczęsnego TikToka. Była sytuacja, że na mój koncert we Wrocławiu przyjechały dwie dziewczyny z bodajże Opola i przy robieniu sobie zdjęcia powiedziały mi, że właśnie znalazły mnie na TikToku. To było bardzo miłe i pokazuje, że ten TikTok działa, ale ja chyba nie jestem osobą, która umie w pełni wykorzystać jego potencjał.

Podobno niektóre gwiazdy mainstreamowego popu mają w kontraktach z wytwórnią normy contentu do wyrobienia, coś w rodzaju: “3 rolki i 10 relacji na tydzień”. Wyobraź sobie, że masz taki moment nagłego natchnienia, o którym mówiłeś wcześniej, a tu jest jeszcze do zrobienia TikTok na dany dzień…

Na szczęście nie miałem jeszcze do czynienia z taką wytwórnią. Niebieski Label, w którym wydałem mój nowy album, pomaga w dystrybucji i stworzeniu fizycznych wydań, ale nie wywiera wobec mnie żadnego nacisku. To jest niezależna wytwórnia. Nie wiem, jak jest w tych wszystkich Universalach i tak dalej. Z jednej strony może byłoby fajnie wydawać w takiej dużej wytwórni, ale z drugiej wydaje się to trochę przerażające.

W ogóle wytwórnie mają już bardzo mało znaczenia w dzisiejszym świecie. Wydaje mi się, że niezależni twórcy mają większe możliwości, żeby po swojemu wypracować sobie to, czego im potrzeba, czyli widownię, a to z kolei przekłada się ewentualnie na jakieś pieniądze, przynajmniej takie, żeby pokryć koszty robienia muzyki. Ja bardzo bym chciał żyć w świecie, w którym mógłbym się utrzymywać z pisania dobrych piosenek i to jest mój największy problem w życiu, który często napędza moje najgorsze myśli. Na razie nie wiem, co z tym zrobię. Na ten moment nie mam stałej pracy i niekiedy mnie to przeraża.



Co ważnego poświęciłeś dla muzyki, oprócz samego czasu na jej tworzenie i wykonywanie?

Może to, że jestem osobą publiczną, przynajmniej dla pewnego grona ludzi. Ja raczej wolę siedzieć w domu i pozostawać w cieniu, ale z drugiej strony lubię uwagę, więc nie zamieniłbym tego na nic innego.

Zdarzyło się, że ktoś cię zaczepił na ulicy?

Na ulicy nie, ale zdarza się, że ktoś mnie rozpoznaje na jakichś lokalnych koncertach. Wiele osób, które interesują się muzyką skądś mnie kojarzy. Wydaje mi się, że po prostu mogę mieć charakterystyczną twarz, co w połączeniu z tym, że niektórzy uważają to, co robię za jakiś przebłysk niesamowitości sprawia, że może istnieje jakaś legenda o mnie.

Ale to jest dla ciebie bardziej straszne, czy raczej fajne?

Fajne. W innym życiu byłbym typowym celebrytą, i moje życie polegałoby na tym, że mam uwagę publiki i jestem influencerem, ale wystarcza mi to, co mam. To jest fajne, że często nie muszę się przedstawiać i tłumaczyć, co robię.

Jakie jest największe błędne mniemanie, jakie ludzie mają na temat ciebie lub twojej twórczości?

Są hejterzy, którzy uważają, że mam jakieś wyjebane ego, a to w ogóle nie jest to. To autyzm. Ja po prostu nie umiem komunikować się jak normalny człowiek. Mówię to trochę półżartem, bo na razie nie mam pieniędzy na diagnozę, a chciałbym mieć, bo nie lubię posługiwać się medycznymi terminami, gdy nie mam potwierdzenia od osoby uprawnionej do tego, ale moja dziewczyna cały czas zwraca uwagę na różne rzeczy, które mogą na to wskazywać. Ludzie myślą, że jestem chłodną i wyniosłą osobą, ale ja się po prostu boję innych ludzi. Zawsze miałem bardzo silną fobię społeczną, z której częściowo się wyleczyłem, ale jest wciąż obecna, co w połączeniu z prawdopodobnym autyzmem daje często wrażenie, jakbym był nieobecny i oceniający.

Czy na polskiej scenie muzycznej jest aktualnie ktoś, kogo podziwiasz?

Chociażby jedni z twoich poprzednich rozmówców, czyli Nac/Hut Report. W ogóle bardzo podoba mi się wszystko z enjoy life, a sam Anatol jest bardzo niedocenianym artystą. Bardzo cenię zarówno jako autorytet, jak i inspirację, oraz po prostu osobę Karola Stolarka, który tworzy zespół Mona Polaski oraz solowy projekt Człowiek, z którym gra też mój perkusista, Stanisław Pabjańczyk. Byłem niedawno na koncercie Mony Polaski i atmosfera była niesamowita. Oni rzadko grają koncerty i mają tę społeczność wokół siebie. Od pierwszego utworu było śpiewanie i pogo na synth popowym zespole, co bardzo mi się podobało. Jego sztuka jest też niedoceniona, ale z tego, co wiem on nie aspiruje do jakiejś wielkiej kariery.



Ostatnie pytanie, które mam dla ciebie jest nieco głupkowate. Gdzie umieściłbyś siebie na tym diagramie?

Mój przyjaciel nazywa mnie polskim Trentem Reznorem, więc myślę, że najbezpieczniej będzie gdzieś w okolicy Nine Inch Nails. Szczególnie, że “horny” jest na przeciwległym końcu osi wobec “sad”.