fot. Agata Hudomięt
Author & Punisher świętuje 21 lat istnienia, a Tristan Shone – inżynier, kompozytor i wokalista – wydaje najcięższą i najbardziej organiczną płytę w dorobku projektu. Na nowej płycie Nocturnal Birding zamiast chłodnych sekwencji dostajemy brud, pomyłki i surową energię – wszystko grane na żywo. Rozmawiamy o tym, jak to jest być industrialnym wujkiem, dlaczego ptaki potrafią inspirować tak samo jak syntezatory, jak wyglądała współpraca z Arca i w jaki sposób wolontariat na granicy USA–Meksyk wpłynął na twórczość Tristana. To rozmowa o dojrzewaniu artysty, który po dwóch dekadach na scenie wciąż potrafi zaskakiwać – i siebie, i publiczność.
[YOU CAN READ THIS INTERVIEW IN ENGLISH]
Zanim przejdziemy do twojej nowej płyty, musimy wspomnieć, że Author & Punisher właśnie skończył 21 lat. Jak to w ogóle możliwe?
Ugh, wiem. Starzeję się.
Author & Punisher może teraz legalnie pić w Stanach. To całkiem zabawne.
Kiedy masz 21 lat i grasz w zespole, myślisz sobie: Jak będę miał 47, na pewno już nie będę tego robił. A potem okazuje się, że jednak robisz to całe życie. To się nigdy nie kończy.
Kiedy patrzysz wstecz na te wszystkie lata… Jak ewoluowało twoje podejście do muzyki, jak ty sam się zmieniłeś? No i jak zmieniła się technologia?
Ktoś wczoraj zadał mi bardzo podobne pytanie i próbowałem to wtedy jakoś podsumować, ale nie wiem, czy to była najlepsza odpowiedź. Wiem, że dziś dużo bardziej zastanawiam się nad tym, jak ta muzyka dociera do ludzi. Chcę, żeby nie była potężna tylko dla mnie, ale żeby inni też tak to czuli. I… trochę smutne jest to, że teraz traktuję to o wiele poważniej. Z czasem nauczyłem się, czego potrzebuję ja sam i mój sprzęt w trasie, żeby unikać awarii i niepotrzebnego stresu. W tym sensie trasy są dla mnie dziś mniej zabawowe, bo nie chodzi już tylko o imprezy. Kiedyś wystarczyło się upijać i grać jak najgłośniej. Ale to działa tylko przez chwilę, potem człowiek się wypala.
Dziś bardziej dbam o zdrowie psychiczne. Nigdy nie miałem poważnych problemów, ale wiem, że mogę się łatwo wyczerpać i stać drażliwy. Staram się więc utrzymywać równowagę. Muszę co wieczór dawać z siebie wszystko i chcę, żeby muzyka to oddawała. To po prostu dojrzałość – pilnowanie, żeby Author & Punisher był w dobrej formie przez całą trasę.
Kiedy zaczynałeś, byłeś tym dziwolągiem z własnoręcznie zbudowanym sprzętem – czymś kompletnie innym i zaskakującym. Czy po tych wszystkich latach myślisz, że wciąż budzisz podobne emocje wśród ludzi?
Szczerze mówiąc – tak. Byłem pewien, że teraz więcej ludzi będzie korzystało z tego typu maszyn czy własnych kontrolerów na scenie. Jasne, dziś jest mnóstwo świetnego sprzętu – pojawił się boom na syntezatory modularne, Ableton Live wciąż się rozwija – i wielu muzyków robi ciekawe rzeczy. Zwłaszcza gitarzyści. Dzięki takim narzędziom jak pedał Quad Cortex potrafią uzyskiwać brzmienia podobne do tego, co ja tworzę na swoich maszynach, z podciągnięciami i różnymi manipulacjami dźwięku. I to jest super.
Bardzo podziwiam tych, których czasem nazywa się nerdami metalcore’u – zespoły takie jak Animals as Leaders. Na bardziej artystycznej, awangardowej scenie metalowej często patrzy się na metalcore z góry, ale ja uwielbiam innowacje, jakie ci muzycy wprowadzają. I co najważniejsze, oni robią to naprawdę na żywo – to nie są tylko automatyczne podkłady. U mnie sporo zmienił nowy menedżer i cały zespół. Może zauważyłaś, że przez ostatni rok wrzucaliśmy na Instagram rolki ze starszymi nagraniami?
Tak! Sama zrepostowałam ten materiał VICE sprzed wielu lat na twój temat.
Te posty poszły świetnie – podwoiły mi liczbę obserwujących. Menedżerka zwróciła uwagę, że wiele z tych filmów utknęło na YouTubie i większość ludzi nigdy ich nie widziała. Dzięki temu sporo nowych słuchaczy odkryło moją twórczość. Dlatego na tej trasie bardzo mi zależało, żeby nie brać tylko małego, odchudzonego zestawu, który zwykle zabieram do Europy, żeby ciąć koszty. Tym razem biorę ze sobą dużo bardziej rozbudowany i agresywny setup, pełen różnych maszyn i urządzeń – coś znacznie bliższego temu, na czym gram w Stanach.
W końcu!
No tak. Tylko że to trudne, bo teraz podróżuję z dziesięcioma case’ami. To oznacza dodatkowe 2000 dolarów za każdy lot – czyli jakieś 4000 dolarów więcej w budżecie trasy. A sprzedaż merchu w Europie nie jest tak mocna jak w Stanach. Tutaj ludzie podchodzą do zakupów dużo bardziej ostrożnie.
Serio?
W Stanach to jest totalne szaleństwo – grasz dla setki ludzi i masz wrażenie, że każdy z nich kupuje koszulkę. W Europie to mniej niż połowa tego, więc nie ma co liczyć, że merch pokryje koszty.
To ciekawe. Zawsze myślałam, że jednak sporo kupujemy.
Wiesz, my jesteśmy kapitalistami – to właśnie robimy! [śmiech]
Miałam o to zapytać później, ale skoro mówimy już o sprzęcie: zbudowałeś całkiem sporo maszyn dla Arci, prawda?
Tak. Odezwała się do mnie w 2022 roku. Miała koncert w Los Angeles i chciała wykorzystać kilka maszyn, które zbudowałem wcześniej. Potem były jeszcze występy w San Francisco i Arkansas – na te też wypożyczała mój sprzęt – a raz nawet pojawiłem się z nią na scenie na Primaverze, żeby trochę pograć. Włączała moje maszyny do swojego seta, częściowo jako element widowiska, a częściowo dla dodatkowych, hałaśliwych brzmień.
Później przygotowywała duży show w Armory w Nowym Jorku – coś w rodzaju instalacji artystycznej, która trwała pięć dni, ze specjalną oprawą i światłami. Poprosiła mnie wtedy o stworzenie czegoś zupełnie nowego. Złożyłem propozycję, ale koszty zaczęły wymykać się spod kontroli, więc ostatecznie sięgnęliśmy po sprzęt, który już miałem, i przerobiłem go dla niej – elementy, które rozwijałem w ramach swojej firmy Drone Machines. Zbudowałem dla niej talerze i manetki współpracujące z deckami CDJ, zawieszone na łańcuchach – piękny, dotykowy setup, który mogła popychać, przesuwać i modulować. Potem przygotowałem dla niej kolejną konfigurację na występ na Coachelli i na europejską trasę.

To bardzo ciekawa współpraca. Jak w ogóle trafiła na twój trop?
Ona jest totalną fanką technologii. W głębi duszy to producentka – pracowała m.in. z Kanye Westem, FKA twigs i innymi. Dziś jej wizerunek to raczej glamour popowej wokalistki z mocnym akcentem wizualnym, ale nadal jest mistrzynią Abletona, która potrafi dopracować każdy detal. Na początku kariery była bliżej klimatu Aphex Twina. To jej korzenie. I od zawsze przyciągało ją to, co łączy muzykę z technologią w nietypowy sposób. Widziałaś zdjęcia, na których ma na sobie robocie nogi–egzoszkielet przypominający kopyta? Ona cały czas przeczesuje internet w poszukiwaniu ludzi, którzy budują dziwne, innowacyjne rzeczy.
Dobrze, pora przejść do twojego najnowszego albumu. Nocturnal Birding to bez dwóch zdań twoja najcięższa płyta.
Szczerze mówiąc, zawsze mam poczucie, że ta najnowsza płyta jest najcięższa – w momencie, gdy nad nią pracuję. Ale kiedy patrzysz na to z dystansu, okazuje się, że każda była ciężka na swój sposób. Beastland była surowa, brudna w brzmieniu – może dlatego, że miksował ją Kurt z Converge. Krüller też miała swój ciężar, ale jednocześnie była w niej shoegazowa, atmosferyczna, syntezatorowa warstwa, mimo że same tony były mocne.
Na trasie z Krüller – zagraliśmy chyba około 170 koncertów – ja i Doug zrozumieliśmy, że te wszystkie atmosferyczne i sekwencjonowane elementy, częściowo stworzone przez innych artystów, bardzo nas ograniczały. Na scenie czuliśmy się jak w kaftanach bezpieczeństwa, bo musieliśmy trzymać się sztywnego schematu. W końcu zaczęliśmy grać starsze kawałki – prostsze, oparte tylko na gitarze i wokalu – gdzie mogliśmy naprawdę improwizować. I to brzmiało surowo, dziko i cholernie ciężko.
Dlatego przy Nocturnal Birding odwróciliśmy podejście. Zacząłem wszystko od gitary. Siadałem, pisałem riff, nagrywałem go, a potem w studiu nakładałem na niego swoje brzmienia. Doug cały czas był przy tym – przerabiał partie gitarowe, ja je zmieniałem, wymienialiśmy się pomysłami. Celowo zrezygnowałem ze współpracy z syntezatorowymi gośćmi, z których zwykle korzystam, bo to oznaczałoby kolejne sekwencje do odtworzenia na żywo. A nie chciałem być znowu w tym samym miejscu, co przy Krüller.
Znasz ten cały trend EBM? Mnóstwo zespołów brzmi teraz jak New Order albo Boy Harsher. Lubię Boy Harsher, ale wiele takich projektów działa tak, że jedna osoba naciska play na tajemniczych pudełkach, druga śpiewa, oboje tańczą i wyglądają sexy. I każdy występ jest dokładnie taki sam. Dla mnie to nie jest industrial. Chcę, żeby ta muzyka żyła. Dlatego poszliśmy w odwrotną stronę. Wszystko musiało być grane na żywo. Chcieliśmy błędów, chaosu, brudu. Zero sekwencji. Kiedy grasz te utwory, słyszysz prawdziwy, żywy industrial. Nie chcę brzmieć jak zrzędliwy wujek, który mówi: „Za moich czasów dzieciaki grały tylko na żywo…” ale coś w tym nowym podejściu naprawdę mnie rozczarowuje.
O rany, ktoś tu chyba wchodzi w erę industrialnego wujasa…
Zaczynam się czuć jak taki zgorzkniały dziad mówiący: „Za moich czasów…”. Ale ja naprawdę lubię kulturę DJ-ską. Kiedy widzę Malę czy Arcę miksujących na żywo, to ogromnie to szanuję. Natomiast jeśli coś nazywa się występem na żywo, to powinno być naprawdę grane na żywo. Bez udawania. A tymczasem coraz częściej ktoś stoi, wali pałeczkami w pady, a w miksie specjalnie wycisza się werbel, żeby mógł go „dograć”. Potem dodaje się go z powrotem i poprawia, żeby zawsze brzmiał idealnie. I ja wtedy myślę: po co? Przecież można po prostu wrzucić ten werbel w miks, nikt nie musi oglądać udawanego grania. To jest tak wycyzelowane, że nigdy nie brzmi źle – i właśnie to mnie drażni. Chyba naprawdę jestem tym zrzędliwym wujkiem.
[śmiech] Powinieneś zrobić industrialny stand-up.
Nie, nikt nie chciałby tego oglądać.
Ok, zmieńmy temat – w którym momencie twojego życia pojawiły się… ptaki?
Całkiem niedawno. W czasie pandemii zacząłem dużo chodzić po górach. Wtedy odkryłem aplikację Merlin. To aplikacja do rozpoznawania ptaków. Na początku słuchałem muzyki na telefonie podczas biegania czy wędrówek, ale w pewnym momencie pomyślałem: Po co ja to robię? Powinienem po prostu słuchać tego, co jest wokół i być obecny. Zamiast muzyki zacząłem słuchać otoczenia. To nauczyło mnie zwalniać, skupiać się na chwili i bardzo pomogło mi w radzeniu sobie z lękiem.
Po raz pierwszy naprawdę zwróciłem uwagę na ptaki – na to, że są wokół nas i jakie wydają dźwięki. Nie tylko są piękne, ale o różnych porach dnia brzmią tak, jakby chciały z tobą rozmawiać. Niektóre z tych odgłosów są zaskakująco industrialne i bardzo poruszające. Śpiew drozda zainspirował progresję akordów w utworze „Thrush”. To jak gotowy, idealny utwór. Z kolei „Rook” ma brzmienie, które naprawdę przypomina industrial – próbowałem to oddać w muzyce. Miałem nawet więcej pomysłów inspirowanych ptakami, które nie trafiły na płytę, bo były zbyt glitchowe. Ale jestem pewien, że producenci tacy jak Squarepusher czy Aphex Twin też inspirowali się śpiewem ptaków.
Ostatnio miałam bardzo podobną refleksję. Pochodzę z małego górskiego miasteczka i czasem, gdy dzwoni do mnie mama, ptaki są tak głośne, że ledwo ją słyszę. Zaczęłam to zauważać dopiero w zeszłym roku. Może w pewnym momencie życia po prostu zaczyna się bardziej takie rzeczy dostrzegać?
Też tak myślę. Długo żyłem w ciągłym zamartwianiu się tym, co będzie dalej – co muszę dziś zrobić, w czym mam zaległości. W pewnym momencie dociera do ciebie, że całe życie spędziłeś w takim trybie i nigdy tak naprawdę nie cieszyłeś się chwilą. Nigdy nie usiadłeś po prostu ze swoimi emocjami. Uwielbiam pić – piwo, wino – ale picie też potrafi być częścią tego samego cyklu. Zaczynasz czekać na drinka, zamiast cieszyć się chwilą, w której jesteś. Teraz bardziej lubię poranki niż późne wieczory. Zdarza mi się wypić dwa piwa i pomyśleć o trzecim, ale wtedy uświadamiam sobie: Jeśli to zrobię, zepsuję sobie jutrzejszy poranek. To jakby oddać część dnia, którą naprawdę cenię. Ptaki w tym pomagają. Trzymają mnie w danej chwili. Po prostu siedzę, słucham i na chwilę zapominam o lęku.

Czytałam też, że na tę płytę wpłynęła twoja działalność z Border Angels. Możesz przybliżyć, czym się zajmuje ta organizacja?
W dużym skrócie: Border Angels zajmują się zostawianiem wody dla migrantów. Na granicy USA–Meksyk – od Pacyfiku aż po Teksas – ludzie przechodzą przez płot albo przez miejsca, gdzie nie ma muru. W latach 90. granica została zmilitaryzowana w ramach polityki zwanej prevention by deterrence. Chodziło o to, żeby zamknąć łatwiejsze przejścia i zmusić ludzi do wybierania terenów ekstremalnie trudnych i niebezpiecznych.
Jeśli byłaś kiedyś na amerykańskim południowym zachodzie, wiesz, że to ogromna pustynia. Nawet turyści z Europy, którzy chodzą po Utah, czasem tam giną, bo nie zdają sobie sprawy, jak odludne i wymagające są te miejsca. Kończy im się woda albo paliwo i nikt nie przychodzi z pomocą. Migranci mają dokładnie te same warunki – często wędrują przez kilka dni. W górach na wschód od San Diego, gdzie działamy, codziennie przechodzą tysiące ludzi ukrytymi szlakami. Niosą trochę wody, ale nigdy wystarczająco.
Czasem korzystają z przewodników – zwanych coyotes albo guías – którzy bywają powiązani z kartelami w Meksyku. Ludzie płacą za tę usługę, a dostają tylko ograniczoną ilość wody. Wielu umiera po drodze. Straż graniczna ma tam wszędzie kamery i dobrze wie, gdzie są przejścia. Ale zamiast zatrzymać ludzi od razu, pozwalają im iść przez kilka dni, żeby maksymalnie utrudnić podróż. Mogliby ich po prostu zgarnąć, ale tego nie robią.

Dlatego my chodzimy w teren i zostawiamy skrzynki z wodą w kluczowych miejscach. W San Diego działają trzy główne grupy: Borderlands Relief Collective, Al Otro Lado i Border Angels. Ja pracuję z Border Angels i czasem też z Borderlands Relief. Zostawiamy wodę, Gatorade, medykamenty, puszki z jedzeniem. Robimy też miejsca pamięci dla tych, którzy zginęli – pewnie widziałaś zdjęcia drewnianych krzyży, które wrzucałem.
We wrześniu, podczas fali upałów, tylko w jednym tygodniu zmarło dziewięć osób w miejscu, gdzie działamy. A to zaledwie pół godziny jazdy od centrum San Diego. Stoisz na szczycie gór i widzisz miasto, osiedla. A ludzie tam umierają. Władze mogłyby bez problemu postawić punkty pomocy, ale tego nie robią. Wolą, żeby migranci wracali do rodzin i mówili: „Nie przychodźcie – to zbyt trudne.”
I to wszystko dzieje się dlatego, że w USA nie ma sensownego systemu dla osób szukających azylu albo statusu uchodźcy – czy to przez zmiany klimatu, przemoc karteli, czy gangów. Wiele z tych problemów ma zresztą źródło w amerykańskiej ingerencji w Ameryce Środkowej i Południowej. Ludzie próbują przyjechać tutaj, a my ich nie wpuszczamy. To jest totalnie popieprzone.
Pamiętam, że ostatnio, kiedy rozmawialiśmy, była rocznica szturmu na Kapitol i mówiliśmy o tym, jak bardzo popaprana jest sytuacja w Stanach.
Tak, jest naprawdę źle. Napięcie jest ogromne. Właśnie dostałem szczepionkę na COVID, ale w większości stanów nie możesz się zaszczepić, chyba że masz powyżej 65 lat albo problemy zdrowotne. Ja mieszkam w Kalifornii, która jest dość progresywna, więc na Zachodnim Wybrzeżu wciąż można to zrobić, ale w całym kraju mocno ograniczają szczepienia. A teraz zaczęli kasować wieczorne programy komediowe. To jest totalne szaleństwo. W pewnym momencie ludzie będą musieli naprawdę się zbuntować – może nawet wyjść na ulicę. W wielu miastach na ulicach stoją już żołnierze z bronią – coś, czego większość z nas nigdy wcześniej nie widziała w swoim życiu.
Przez długi czas Author & Punisher był wyłącznie twoim projektem, a teraz mówisz, że tę płytę napisaliście wspólnie z Dougiem. Czy łatwo było ci dopuścić kogoś do procesu, skoro od zawsze działałeś sam?
Kiedy zaczęliśmy pisać razem, obaj mieliśmy podobny pomysł na kierunek. Doug wiedział, że prowadzę Author & Punisher od 20 lat, więc naturalne było, że to ja zaczynam utwory i podejmuję najważniejsze decyzje. Ale dałem mu sporo wolności, żeby wnosił swój styl – komponował swoje partie, tworzył melodie, kształtował brzmienie. Na poprzedniej płycie trochę podobnie działał Phil Sgrosso, ale Doug wniósł coś innego. Dorzucił element noise rocka – bardziej w klimacie Killing Joke niż takiego perfekcyjnie precyzyjnego grania w stylu Fear Factory. To było świetne, bo ja często szkicuję riffy bardzo prosto, a on grał je po swojemu albo całkiem zmieniał.
Ja mam tendencję pisać jak Godflesh – bardzo ściśle, tylko na trzech najniższych strunach. Doug od razu dodał melodie. Dzięki temu płyta stała się dużo bardziej „na żywo”. Inaczej pewnie próbowałbym wypełnić tę przestrzeń syntezatorami, których i tak nie miałbym jak ograć na scenie. Na koncertach słychać to wyraźnie. Gitara to teraz połowa całego brzmienia. Ja gram nisko, bardziej jak basista. Mogę wplatać linie basowe tam, gdzie pasują, zamiast grać cały czas. Doug riffuje, a ja mogę się w to wplatać – nigdy wcześniej tak nie grałem. Dzięki temu naprawdę brzmi to jak zespół. Już mamy przećwiczone sześć z ośmiu kawałków z nowej płyty. A kiedy wracam do starszych numerów, np. z Krüller, czuję, że są bardziej mechaniczne. Nadal działają, ale nowe utwory są dużo bardziej dzikie, surowe, żywe. Uwielbiam to. Granie tych kawałków daje mi ogromną frajdę.
Teledysk do Thrush ma taki średniowieczny klimat. Skąd to się wzięło?
Lucy – artystkę, która zrobiła ten klip – poznałem, bo chyba byliśmy razem na Roadburn w 2016 roku. Odezwała się do mnie, kiedy wypuściłem jeden z poprzednich teledysków. Zaczęliśmy pisać, a ja śledziłem też jej tatuażową twórczość. Okazało się, że jest wielką fanką Elden Ring. Ja też gram sporo w Elden Ring i Dark Souls, więc ten klimat od razu mnie kupił. Skoro nowa płyta była mocno oparta na motywie ptaków, pomyślałem, że świetnie będzie połączyć to z taką estetyką. Zaczęliśmy wymieniać się pomysłami. Pierwsze szkice były trochę inne – okładka płyty ostatecznie poszła w innym kierunku, nie w stronę rysunków czy tatuażowego stylu – ale nasza współpraca już się zaczęła. Pomysł ręki w rycerskiej zbroi, trzymającej ptaka, to był właśnie jej motyw. Poszła nawet do azylu dla ptaków, żeby się zainspirować.
Powiedziałem jej: Zrób klip po swojemu, na podstawie tekstu. Moje słowa bardziej odnoszą się do rdzennych, indiańskich spojrzeń na ptaki i do niszczenia natury w niektórych miejscach. Ona zabrała to w swoją stronę – żyjąc na francuskiej wsi, stworzyła coś, co połączyło średniowieczny, fantastyczny klimat w stylu Elden Ring z realnym życiem. Czasem sam, gdy idę w góry, mam podobne wrażenie – jakby wszystko wyglądało jak w grze. Zobaczysz coś błyszczącego i myślisz: Muszę to podnieść, pewnie to jakiś magiczny item. Strasznie nerdowskie, wiem.
Author & Punisher zagra w Polsce na początku listopada w Gdańsku, Warszawie i Poznaniu. Bilety na koncerty kupicie w sklepie Knock Out Music Store.