Fot. Ondrej Koščík

Osiem godzin jazdy autem, wliczając postoje. Około godzinny korek przy wjeździe na teren festiwalu. Temperatura oscylująca wieczorem w granicach ledwie 15 stopni Celsjusza, a do tego odwołane dwa koncerty, na które bardzo mocno czekałem. Mimo to na Pohodzie bawiłem się świetnie, a dlaczego tak było, i które występy najbardziej przypadły mi do gustu, dowiecie się z lektury tego tekstu. Smacznego! 

Jak jest na Pohodzie?

Zacznijmy od ogólnych wrażeń. Chyba największa zaletą Pohody to fakt, że jest bardzo tania. Karnet kosztuje w tym przypadku tyle, co bilety jednodniowe na niektóre z konkurencyjnych festiwali. Wszelkiego rodzaju pokarm też jest stosunkowo niedrogi, a do tego na teren festiwalu można wnosić swoje jedzenie i napoje, o ile te ostatnie nie są w szklanych butelkach. Warto też wspomnieć o darmowym polu namiotowym. Wydaje mi się, że dość dużo kosztowało za to wykupienie miejsca parkingowego, natomiast nie korzystałem z tego typu luksusów na innych festiwalach, więc nie mam porównania. 

Credit: Jonáš Verešpej

Kolejną zaletą jest rozplanowanie scen i terenu festiwalu. Mam wrażenie, że ten jest mniejszy nie tylko niż na Openerze, ale i na Offie! Z głównej sceny do namiotu, w którym grali głównie artyści rapowi, można było przejść w niecałe dwie minuty. Druga pod względem wielkości scena Orange była już nieco dalej, ale i tak dało się do niej dotrzeć w chwilę. Czapki z głów, to zdecydowanie najwygodniejszy festiwal, na jakim byłem. 

O czym jeszcze warto wspomnieć? Całkiem przyjemna strefa gastro, dużo pozamuzycznych atrakcji i dobrze zaopatrzony sklep przy jednym z głównych wejść na teren festiwalu. Wszystko to pozostawia po sobie dobre wrażenie, ale może przejdźmy już do muzyki. 

Czwartek 

Przyznam się bez bicia – w czwartek zaliczyłem ledwie trzy koncerty. Mój pobyt na festiwalu zaczął się od koncertu słowackiej wokalistki Niny Kohout. Nie będę więcej pisał na temat tego występu, bo: 

  1. zdążyłem ledwie na 3 utwory, 
  2. to nie moja bajka. 

Drugi z czwartkowych koncertów zrobił zaś na mnie na tyle duże wrażenie, że zmieścił się do mojej festiwalowej topki. Mowa o fenomenalnym duecie Magdalena Bay, który na Pohodzie zaprezentował się w towarzystwie dwóch dodatkowych muzyków – Nicka Villa na perkusji oraz Mylesa Sweeneya zamiennie na basie, gitarze elektrycznej lub klawiszach.

Zespół zagrał na Pohodzie od deski do deski album Imaginal Disc, dodając tylko na zakończenie The Beginning z poprzedniej płyty. No i cholera, jakie to było dobre! Dotąd nie byłem fanem ich twórczości, ale muszę przyznać, że te kompozycje sporo zyskują na żywo. Spora w tym zasługa wspomnianego Nicka Villa, który nadał utworom zupełnie nową, ostrą jak na pop motorykę. Perkusista umiejętnie budował przestrzeń, którą skrzętnie wykorzystywał Matt, wpisując w utwory krótkie, nienachalne gitarowe solówki. Wrażenie robił też wokal – Mica jest bardzo uniwersalną wokalistką i nie sprawiają jej najmniejszych problemów zarówno wysokie partie, jak i te głębsze, podchodzące pod melorecytację fragmenty. 

Magdalena Bay at Pohoda Festival 2025
Credit: Jakub Dolezal

Fajne wrażenie robiła też audiowizualna strona występu. Wyświetlane nad sceną wizualizacje to jedno – Mica co kilka utworów przebierała się w nawiązujące wspomnianych wizualizacji stroje, co może i jest drobiazgiem, ale sympatycznym dla oka i budującym spójną wizję koncertu. 

Bałem się, że hipnotyczny i gęsty, ale stosunkowo leniwy synth pop Magdaleny Bay nie obroni się na żywo, ale było wręcz przeciwnie. Koncert był energetyczny, świetnie zagrany i doskonale przemyślany. Zespół doskonale tworzył sobie w poszczególnych utworach przestrzeń na syntowo-gitarowe popisy – działo się wiele, właściwie w każdym numerze. Tak powinno się grać koncerty. 

Rozpisałem się o Magdalenie Bay, ale nie zrobię tego w przypadku występu Damona Albarna i Afrika Express. Występ totalnie nie trafił w mój gust, i choć lubię egzotyczną muzykę, tak po prostu nie dostrzegłem w tej ogromnej grupie muzyków niczego specjalnie ekscytującego. Był gospel, był funk, były soulowe wokalne partie, natomiast jak dla mnie to nie było w tym emocji. Być może dlatego, że zanim zdążyłem wkręcić się w występ poszczególnej części zespołu, ta była zastępowana przez kolejnych muzyków. 

Piątek 

Piątek był już nieco bardziej owocny w koncerty. Zacząłem od występu Marcina Patrzałka, i choć doceniam gitarową wirtuozerię, tak dość szybko znudził mnie ten pokaz umiejętności. 

Następny w kolejce był Kamasi Washington. Artysta wystąpił z pokaźnym bandem, składającym się w dużej mierze z rodziny, bowiem na scenie pojawili się m.in. ojciec, brat i żona Kamasiego. Zaczęło się bardzo leniwie, od utworów o charakterze raczej gospelowo-soulowo-funkowych. Jeden z numerów pochodził z nowej płyty muzyka, a za wokal w tym kawałku odpowiadała wspomniana już żona artysty. 

Kamasi Washington at Pohoda Festival 2025
Credit: Quentin Jourdet

Ciekawiej zrobiło się dopiero w drugiej części koncertu, kiedy Kamasi dał pokaz saksofonowej ekwilibrystyki, a soulowe akcenty odeszły w zapomnienie, zastąpione przez Hard Bop. Było napięcie, była dynamika i spora dawka jazzowego chaosu. Koncert dobry, ale nie wybitny, ciekawy, choć myślę, że znacznie lepiej słuchałoby się tego na jakiejś hali czy w lokalu. 

Kolejni w kolejce byli The Kills, na których poszedłem tylko dlatego, że występ Marujy został odwołany. Nie znałem twórczości tego brytyjskiego duetu przed festiwalem, a po tym, co zobaczyłem i usłyszałem na Pohodzie, na pewno nie zostanę fanem The Kills. Był to po prostu strasznie generyczny, zagrany bez polotu, surowy (ale w złym tego słowa znaczeniu) garażowy rock. Chyba najbardziej bolała mnie w tym przypadku perkusja z automatu. Solidna sekcja rytmiczna nadałaby bez wątpienia odrobinę życia temu skostniałemu występowi. Bez niej niestety był to popis gitarzysty, grającego brudne, ale totalnie pozbawione polotu riffy, które skojarzyły mi się momentalnie z twórczością Organka. Wokalistka była raczej nijaka, śpiewała dość monotonnie, a do tego ewidentnie celowała w wizerunek pasujący do klasycznego rockowego etosu (np. odpalając na scenie papierosa za papierosem), co w moim odczuciu trochę zalatywało krindżem. 

Na szczęście kolejny koncert był już znacznie lepszy. Mowa o występie JME – rapera znanego z bycia jednym z pionierów UK grime, a także z bycia bratem Skepty. 

No i muszę przyznać, że był to bardzo przyjemny występ. Raper nawijał bez wytchnienia, do tego utrzymując kontakt z publiką. Nie znałem przedtem jego twórczości, więc poszedłem nieco w ciemno, ale wrażenie zrobiła na mnie przede wszystkim produkcja – sporo bitów podchodziło pod trap, a niektóre zalatywały nawet dubstepem, którego nie lubię, ale który w małych dawkach bywa w rapie odżywczy. Podobała mi się też agresja w nawijce. Występ miał naprawdę dobrą energię, z czego część widowni skorzystała, bawiąc się w moshpicie. Było nieźle, choć kolejne rapowe koncerty z Pohody podobały mi się bardziej.

No i czas na Crème de la crème, czyli występ Fontaines DC. To był bez wątpienia kapitalny koncert, co powinno nas cieszyć, biorąc pod uwagę fakt, że zespół niedługo wystąpi na OFFie. 

Przede wszystkim – utwory z nowej płyty, której nie jestem wielkim fanem, sporo zyskują na żywo. Słychać, że to numery nagrane już pod stadionowe granie. Najlepszym przykładem In The Modern World – utwór dość leniwy, z chórkami, które w pierwszej chwili przywodzą na myśl twórczość Lany Del Rey. To właśnie one na żywo kapitalnie budują klimat tego utworu. Warto wspomnieć też o emanującym britpopową energią, pozytywnym w najlepszym tego słowa znaczeniu Favourite oraz oczywiście o Starbusterze, który jest prawdziwym koncertowym killerem. Podczas Pohody to właśnie on zamykał set Irlandczyków. 

Fontaines D.C. at Pohoda Festival 2025
Credit: Shavlovska Tetiana

I choć pochwaliłem utwory z najnowszej płyty, to jednak numery z poprzednich wydawnictw stanowiły najjaśniejszy punkt koncertu. Choćby wspaniały Jackie Down The Line, który ze swoją energią stanowił kontrast do zagranego na wstęp Romance. Żałuję, że widownia na Pohodzie raczej niechętnie wspierała Griana podczas refrenów. Komunikacja zawodziła z obu stron, bo sam wokalista również nie był zbyt rozmowny w przerwach między utworami. Natomiast w żaden sposób mi to nie przeszkadzało, bo to, co najważniejsze wybrzmiało w muzyce zespołu. Był to kawał gęstego, klimatycznego grania. Bridge i outro I Love You są po prostu przepotężne i to po prostu trzeba usłyszeć w festiwalowych warunkach. Piękny koncert – nadający się zarówno do tego, żeby się wyszaleć w tłumie, jak i do wzruszania się przy co leniwszych utworach. 

Po występie Irlandczyków ruszyłem na koncert Nia Archives, ale zostałem na ledwie trzech czy czterech utworach, bo dostałem cynk, że słowacka grupa Vojdi robi niezłe show na jednej z mniejszych scen. 

No i faktycznie, brzmiało to jak ichnia reinkarnacja Black Midi – który to już z rzędu zespół próbujący grać jak ex-grupa Geordiego Greepa? Nie wiem, ale i niezbyt mnie to obchodzi, bo to po prostu bardzo dobrze brzmiało. Było głośno i chaotycznie, gitary rozdzierały słuch, a saksofon płynął opętańczo gdzieś nad nimi. Była i nuta teatralnego surrealizmu w wokalu, było mnóstwo połamanych struktur i fragmenty, podczas których zespół pędził na złamanie karku. Jeśli lubicie math rocka, to ich twórczość może wam przypaść do gustu. 

Sobota

Sobotę zacząłem od koncertu leniwego, ale zaskakująco przyjemnego. Mowa o Blondshell, amerykańskiej wokalistce grającej lekkiego indie rocka. Nie ma tu mowy o specjalnie rozbudowanych kompozycjach czy koncertowych fajerwerkach. Natomiast utwory miały przyjemny, dream popowy posmak, przesterowane gitary wpadały w ucho, zwłaszcza w całkiem nieźle wplecionych w numery mostkach. 

Zaraz po Blondshell popędziłem na koncert Iggy’ego Popa, który od koncertu na Offie w 2022 roku nie postarzał się chyba ani odrobinę. Wciąż miał w sobie zaskakująco dużo energii, choć trzeba przyznać, że na Pohodzie grał tylko godzinę. W porównaniu do występu w Katowicach, tym razem wokaliście towarzyszył mniejszy zespół – zabrakło chórku. W moim odczuciu to całkiem spora strata, bo nadawał on utworom nieco gospelowego sznytu. Wciąż jednak znalazło się miejsce dla znakomitej sekcji dętej, która podbudowała stare, klasyczne kompozycje. 

Iggy Pop at Pohoda Festival 2025
Credit: Ondrej Koščík

Większość zagranego materiału pochodziła z Raw Power oraz Funhouse, znalazło się też miejsce na 3 numery z Lust For Life. Nie mogło oczywiście zabraknąć śpiewanego z tłumem The Passengera. Był to raczej koncert z tych, które cieszą ucho naprawdę dobrze zagranymi kompozycjami, natomiast nie porywają do tańca. Klasyka w podstarzałym, ale naprawdę dobrym wydaniu. 

Następny w kolejce był prześwietny występ Joey Valence & Brae. Ten amerykański duet zaprezentował całkiem świeżo brzmiący rap w punkowym duchu. Artyści nie kryją się zresztą z tym, że inspirują się punkiem – swój debiutancki album nazywali Punk Tactics. Czy więc na koncercie znalazło się miejsce dla punkowej energii? Jak najbardziej. Spora w tym zasługa agresywnej nawijki, doskonałego kontaktu z publicznością, a także produkcji – umiejętnie mieszającej elementy trapu, EDM czy nawet dubstepu. Nie nudziłem się ani przez chwilę, a i reszta widowni bawiła się doskonale, zwłaszcza podczas zagranego przez artystów coveru 365 autorstwa Charli XCX. 

Koncert Queens of The Stone Age nieco mnie zawiódł. Paradoksalnie jednak był to naprawdę świetnie zagrany występ. Słychać było, że zespół zdążył już zagrać w tym roku prawie 10 koncertów, a po problemach zdrowotnych Josha nie było widać ani śladu. Występ zaczął się niestety po czasie, ale za to z przytupem, bo od Song For The Deaf

Queens of The Stone Age at Pohoda Festival 2025
Credit: Martina Micuchova

Trudno mi tak naprawdę napisać, dlaczego nie przypadł mi do gustu ten koncert, bo w tym występie nie było żadnych zgrzytów. Chemia w zespole była odczuwalna wyraźniej, niż w naszpicowanych sztucznymi słodzikami bezcukrowych napojach. Poza tym było też widać, że muzycy po prostu bawią się każdą chwilą na scenie. Przykładem wspaniały groove w środku Make It With Chu, podczas którego zespół zaimprowizował fragment Miss You Stonesów. 

Zresztą co jak co, ale nie można odmówić utworom QOTSA tego, że mają groove, co z kolei przekłada się też na niezłą festiwalową energię. A tak ograny zespół doskonale wie też, jak z tej energii zrobić użytek – przykładem wyraźnie akcentowane przejścia czy też przedłużane fragmenty, w których zespół tworzył miejsce na krótką solówkę. 

Niestety nie było mi dane posłuchać QOTSA do końca – Amerykanie zaczęli z piętnastominutowym opóźnieniem, to i kończyć przyszło po czasie, a ja spieszyłem się na JPEGMAFIĘ. 

I to właśnie koncert Peggy’ego sprawił mi najwięcej radochy spośród wszystkich gigów festiwalu. Przede wszystkim – był bez wątpienia najgłośniejszym i najbardziej noise’owym występem na przestrzeni tych 3 dni. To dość zabawne, bo w obliczu braku zespołów grających cokolwiek, co można uznać za ciężkie, w poszukiwaniu solidnej młócki trzeba było skierować swój wzrok na wykonawców rapowych. No okej, byli Deadletter, ale na ich koncert nie mogłem trafić ze względów logistycznych, z kolei Maruja byli zmuszeni odwołać występ, toteż na festiwalu brakowało nieco przysłowiowego pierdolnięcia. 

No i tu wkracza na scenę Peggy, z zespołem za plecami, atakując słuchaczy solidną ścianą hałasu już od pierwszych utworów. Kluczowy w tym kontekście był właśnie band, bo to dzięki niemu numery nabrały nie tylko głębi, ale i mocy. Pulsujące basowe linie, solidne uderzenia perkusji, a to wszystko w towarzystwie eksperymentalnych beatów. Nie zawiodła też oczywiście szybka, wykonywana bez chwili na oddech nawijka. Peggy ponadto doskonale złapał kontakt z publicznością, co objawiło się w skandowanym przez tłum haśle „Fuck You Peggy”. 

JPEGMAFIA at Pohoda Festival 2025
Credit: Filip Krajčo

Cover Call Me Maybe autorstwa Carly Rae Jepsen był miłą odskocznią, a największe wrażenie robiły w mojej opinii utwory z nagranej we współpracy z Dannym Brownem płyty Scaring The Hoes. To szybkie, piekielnie dobrze wyprodukowane i skoczne bangery, które nie bez powodu uznawane są za jedne z najlepszych w karierze obu panów. Doskonale siadł też Exmilitary, w którym swoje zrobił zespół – drop nabrał dzięki gitarom dodatkowej mocy, a i krótka solówka na koniec utworu nie zaburzyła dobrego wrażenia. 

Choć po koncercie JPEGMAFII nie było już czego zbierać, skoczyłem jeszcze na scenę europejską, pod którą mogłem posłuchać twórczości Yeule. Ta, choć nie jestem wielkim fanem, zrobiła na mnie całkiem dobre wrażenie. Spodziewałem się bardziej syntowego koncertu, a jednak całość była bardzo organiczna – dwie gitary, wokal plus perkusja wystarczyły, by napędzić występ. 

Nie zabrakło tu post-punkowej energii, choć większość utworów była raczej wolna i rozciągnięta na tyle, że grana przez Yeule muzyka zahaczała momentami o hałaśliwy slowcore tudzież post-rocka. Całkiem przyjemny koncert, poprawnie zagrany, z kilkoma momentami gitarowego przepychu. Aha, na plus należy też dodać wokal Yeule, momentami wchodzący w wysokie tony, ale niezmiennie mocny, głęboki. 

No i tyle mogę powiedzieć (napisać) o tegorocznej edycji Pohody. Bawiłem się naprawdę przednie, choć nie zobaczyłem kilku wykonawców, na których bardzo mi zależało. Szkoda zwłaszcza odwołanych Massive Attack i Marujy, a na Deadletter być może uda się jeszcze trafić, jako że zespół wystąpi podczas rodzimego Inside Seaside. Pohoda to festiwal z fantastycznym klimatem i całkiem sporym rozmachem, ale jednocześnie doskonale rozplanowany i przemyślany. Jeśli lineup przyszłej edycji będzie równie dobry, co tegoroczny, to zdecydowanie warto będzie wybrać się do słowackiego Trenczyna na te kilka dni.