Nadeszła wspaniała chwila – Meth. po raz pierwszy odwiedzi Polskę i zagra w warszawskiej Hydrozagadce już 8 sierpnia (bilety kupisz tutaj). Jasne, ich muzyka to mistrzowskie połączenie takich gatunków, jak sludge, metal, post-hardcore i noisecore, ale wokalista zespołu, Seb Alvarez, zaznacza, że ich inspiracje sięgają daleko poza te gatunki. Sprawdźcie jego ulubione niemetalowe płyty i wpisujcie w kalendarz sobie piątkowy wieczór w Hydro.

Tom Waits – Raindogs (1985)

Jak w większości muzyki Toma Waitsa, trzonem tej płyty jest swego rodzaju obskurny, przygaszony klimat. Jakbyś wylądował na spektaklu jakiegoś podrzędnego teatru obwoźnego. Raindogs doskonale oddaje unikalną szorstkość Waitsa i brzmi, jakbyś dusił się w smogu z nielegalnych cygar. To ten rodzaj dziwacznej bigbandowej płyty, którą zawsze chciałem stworzyć. Zaspokaja każdą potrzebę wplecenia pokracznego instrumentu i zbudowania wokół niego zdegenerowanej cyrkowej orkiestry.

Shudder to Think – Pony Express Record (1994)

Mam ogromną słabość do alternatywnego rocka lat 90. i wszystkiego, co się do niego zbliża. Zespoły takie jak Slint, Sunny Day Real Estate, Nirvana, Low, bla bla bla (za dużo, by wymieniać). Ale kiedy po raz pierwszy usłyszałem Shudder to Think, całkowicie mnie zaskoczyli i tchnęli nowe życie w erę, która wydawała mi się już niemożliwa do odkrycia na nowo. Wszystko – od przepięknie poprowadzonych linii wokalnych Craiga Wedrena, przez dziwaczność tekstów, po zwodniczo złożone struktury utworów – sprawia, że to album, do którego chcę śpiewać w trakcie samotnych wypraw samochodem.

Kay Kay and His Weathered Underground – Kay Kay and His Weathered Underground (2008)

To jeden z tych albumów, które jeśli znasz – to kochasz. Bardzo w klimacie SGT Pepper, ale widziany oczami urojeń, uzależnienia i choroby psychicznej. Widziałem ich jako support The Dear Hunter w małym miasteczku w Illinois, gdzieś w 2011 roku, po tym jak byłem na nogach przez 50 godzin w trakcie lekkiego adderallowego ciągu. Już wtedy byłem fanem tej płyty. Ale może to przez brak snu i zmęczenie po zmianach, podczas których sprzedawałem nieświeże bułki (w tym czasie pracowałem w piekarni)… Zobaczenie tej płyty wykonanej na żywo przez 9–12 osób na scenie, która była za mała nawet dla połowy z nich – to doświadczenie wyniosło ją dla mnie na zupełnie inny poziom.

Buddy Rich – Blues Caravan (1962)

Perkusja była moją pierwszą prawdziwą muzyczną miłością. Mój pierwszy zestaw dostałem w wieku 16 lat, ale interesowałem się tym instrumentem przez całe życie. Gdy zacząłem grać, fascynowali mnie współcześni perkusiści jak Zach Hill, Brian Chippendale, Jon Karel – ogromnie szanowałem ich kunszt. Na swój sposób wszyscy oni byli najpierw jazzmanami. Czy to przez klasyczną technikę gry jak Jon Karel, czy bardziej przez podejście do wolności i ekspresji jak Zach Hill – u wszystkich czułem to nadrzędne przekonanie, że perkusja może być wszystkim, czym chcesz, i niczym, czym nie musi być. Może być czystą techniczną dyscypliną albo pustym płótnem do improwizacji i dzikiego piękna, jakie się z tym wiąże.

Kiedy tylko chciałem pogłębić swoją perkusyjną pasję, zawsze, zawsze, zawsze wracałem do tego, jak onieśmielający był jazzowy styl gry – i nadal taki jest. Nic tego nie ucieleśnia lepiej niż Buddy Rich. Zawsze ciągnęło mnie do improwizacji i ekspresyjnego podejścia free-jazzu oraz wszystkich gatunków, które z niego wyrosły przez lata. A Buddy był po drugiej stronie tego spektrum. Artysta oddany właściwemu graniu i skrajnej dyscyplinie. Trzeba mieć specyficzny rodzaj nerwicy, żeby osiągnąć ten poziom, co on. Ten tekst to raczej pretekst, żeby o nim wspomnieć, niż recenzja konkretnego albumu, ale Blues Caravan to płyta, która ostatnio mocno mnie wciągnęła, więc to ją wskazuję.

Elliott Smith – XO (1998)

Na koniec, choć z pewnością nie najmniej ważne – XO to album, do którego wracałem wielokrotnie przez całe życie. Napisałem analizę Waltz #2 na zaliczenie z angielskiego w pierwszej klasie liceum, w jednej ze swoich piosenek (w której uprzejmie ukradłem imię Adeline dla postaci, o której była) nawiązałem do Sweet Adeline. To też płyta, która towarzyszyła mi, gdy mój starszy brat wstąpił do marynarki i wyjechał – mniej więcej w tym samym czasie. Elliott Smith był wtedy jednym z jego ulubionych artystów i myślę, że w wielu aspektach po prostu kojarzy mi się z nim. To był rodzaj pocieszenia po stracie kogoś, na kim się wzorowałeś.

Posted in ArtykułTagged ,