Powiedzieć, że sporo działo się w świecie muzyki we wczesnych latach 90’, to jak nie powiedzieć nic. Narodziny grunge’u, stały rozwój post-hardcore punka, rosnące w siłę slowcore i shoegaze, a do tego rozkwit emo, slackera i post-rocka. To tak w uproszczeniu. Grupa, o której chciałbym teraz napisać, łączy w swojej twórczości przynajmniej trzy z wymienionych powyżej gatunków, ale stylistycznych naleciałości można doszukać się znacznie więcej. Oto kilka słów o Karate oraz ich muzyce. Enjoy. 

Made in USA

Jedną z rzeczy, które najbardziej fascynują mnie w Stanach Zjednoczonych, jest ich ogrom. Całe pięćdziesiąt stanów o łącznej powierzchni wynoszącej aż 9 834 000 km², zamieszkane przez ponad 330 milionów ludzi. Liczby te byłyby jednak niczym, gdyby nie przedkładały się na zróżnicowanie kulturowe. Tego jednak na szczęście w USA nie brakuje. 

Skąd ta dygresja? Otóż zmierzam do tego, że właściwie w każdym mieście z czołówki największych ośrodków miejskich w USA, można znaleźć ciekawą, obfitującą w intrygujących i często wpływowych artystów scenę. Nie inaczej jest z Bostonem, gdzie dokładnie w 1993 roku założono Karate. 



Recorded in Boston 

To okres, w którym tytani lokalnej sceny zdążyli już zaistnieć w świecie. Mowa tu o takich grupach, jak choćby The Cars, The Lemonheads, Pixies, Galaxie 500, Dinosaur Jr, czy też o nieco mniej znanych Drop Nineteens oraz Mission of Burma. Zespół Karate, założony przez wokalisto-gitarzystę Geoffa Farina, basistę Eammona Vitta, a także grającego na perkusji Gavina McCarthy, czerpał po trochu z większości ze wspomnianych grup, jednak jego charakter jest na tyle odmienny, że inspiracji szukałbym raczej w tworach z innych części USA. 



Gdzie więc szukać grup, które natchnęły członków Karate do grania takiej, a nie innej twórczości? Pozwólcie, że oddam głos samym muzykom. Frontman Farina przyznał się w jednym z wywiadów, że jego trzema ulubionymi zespołami z okresu nastoletnich lat były: Minuteman, Beefeater oraz Dain Bramage. Zwłaszcza ten ostatni zespół, w którym grał sam Dave Grohl, miał odcisnąć piętno na twórczości Karate.



Fascynowało mnie mieszanie gatunków. Dain Bramage grali dziwny, abstrakcyjny rodzaj rwanego math-rocka, coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem. Od zawsze interesowały mnie punkowe zespoły, które miksowały swoją twórczość z jazzem. Od samego początku chciałem grać w podobny sposób i wychodzi na to, że od zawsze tak grałem. 

Powyższy cytat rzuca pewne światło na twórczość Karate – jazz jest nieodłącznym elementem twórczości tej grupy. Natomiast pomimo sporego znaczenia tego gatunku dla bostońskiego zespołu, nigdy nie określiłbym muzyki Karate mianem czystego jazz-rocka, czy też jazz fusion. Nie, jest to raczej slowcore biorący to co najlepsze z twórczości Codeine i blendujący to z połamanymi riffami inspirowanymi brzmieniem Fugazi. 

Live in Middle East 

Jest jeszcze jeden istotny składnik twórczości Karate, o którym nie wspomniałem w poprzednim akapicie. To wokal nawiązujący swoim charakterem do pierwszej i drugiej fali emo. Raz spokojna melorecytacja, innym razem rozdzierający krzyk – doskonałym tego przykładem jest utwór New Martini, w którym te inspiracje są aż nadto słyszalne. Pierwiastek ten zanika wraz z każdą kolejną płytą grupy, jednak dwa pierwsze wydawnictwa powinny zadowolić fanów post-hardcore’u oraz emo, zwłaszcza tego z pierwszej lub drugiej fali. 



Karate zaczynali jako trio, często otwierając koncerty w bostońskim klubie Middle East. Druga płyta, In Place of Real Insight, została już nagrana jako kwartet, jednak niedługo po jej wydaniu grupa wróciła do składu z pojedynczą gitarą, jako że jeden z jej założycieli,  Eamonn Vitt, zdecydował się w pełni poświęcić karierze zawodowej. W trzyosobowym składzie Farina, Goddard, McCarthy grupa nagrała swoje dwa największe dzieła. Wydaną w 1998 roku The Bed Is In The Ocean oraz udostępnioną publiczności dwa lata później UnsolvedPrzyjrzyjmy się pierwszemu z wymienionych wydawnictw. Stężenie post-hc punka w stylu Fugazi zostało tu znacząco zmniejszone, by zamiast tego wyróżnić jazzowe partie gitar. Tutaj chciałbym przytoczyć jeden z moich ulubionych numerów z tejże płyty – The Same Stars.



Swawolna, przyjemnie rozciągająca się jazzowa gitara kradnie tu show już w intrze, w zwrotce ustępując miejsca bassowi, a następnie przybierając na siłę w emocjonującym refrenie. To bardzo przestrzenny, powoli rozlewający się utwór. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że atmosfera jest tu rozmarzona, choć do klasyków shoegaze’u czy dream popu nie ma porównania. Na szczęście Karate nie w pełni odcięli się od punkowych inspiracji. Te można usłyszeć choćby w Up Night, w którym odbiorca poczęstowany jest potężnym crescenedo w outrze. Warto w tym kontekście przytoczyć też Diazapam, najszybszy i chyba najbardziej połamany utwór na płycie. 



Unsolved

Pisałem o tym, że mimo wszystko nie nazwałbym twórczości Karate jazz-rockiem? Cóż, źle się wysłowiłem. Większości z wydanych przez grupę albumów raczej nie wrzuciłbym do tej szufladki, jednak inaczej ma się sprawa w przypadku wydanego na początku trzeciego tysiąclecia albumu Unsolved. Myślę, że gdybym miał rozbić to wydawnictwo na trzy składające się na jego tożsamość rdzenie, to byłyby to: post-rock, jazz-rock oraz slowcore. 



Gatunki te zostały przez Karate wymieszane w idealnych proporcjach – łagodne gitarowe riffy, niczym wyjęte z twórczości Wesa Montgomery, powoli dryfują tu nad subtelnym podkładem z perkusji i basu, a wokal… wokal wciąż kojarzy mi się z nawiązującymi do emo początkami grupy, choć krzyku właściwie już tu nie ma. W dalszym ciągu jest za to ta dziwnie wpadająca w ucho melorecytacja, której żadną miarą nie mogę określić ‘suchą’, bo emocji w tekstach Fariny jest co niemiara. 

To be continued… 

Karate to specyficzny zespół. Pomimo łączenia kilku gatunków, żadnej z wydanych przez nich płyt nie mógłbym określić mianem niespójnej. Nie wydaje mi się też, żeby eksperymentowanie z formą w wykonaniu bostońskiej grupy było nachalne. Już od pierwszych nut debiutu ma się wrażenie, że to zespół, który ma na siebie pomysł. Mnie Karate kupili zarówno tym wspominanym już wielokrotnie nietypowym kolażem gatunków, jak i dziwnie melancholijnym, wpadającym w ucho wokalem. 



Niestety, grupa została rozwiązana w 2005 roku, niedługo po premierze szóstego studyjnego albumu zatytułowanego Pocket. I zapewne ten tekst nie powstałby, gdyby Karate nie wrócili do grania. Zespół wydał jednak niedawno album  Make It Fit. Jeśli więc nie słuchaliście jeszcze Karate, to zachęcam Was do sprawdzenia ich twórczości. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wieńcząca comeback płyta wyszła grupie całkiem nieźle.