W ciągu niespełna dwóch lat od hucznego otwarcia Pogłos wyrósł na czołowy klub koncertowy w Warszawie. Każdego tygodnia co najmniej 3 czy 4 razy można trafić na całe spektrum muzyki – od ambientu, przez hip hop, indie-rocka, free-jazz, electro aż do wszelkiej maści hard-core’a i metalu. Od zespołów nieznanych nikomu poza garstką zapaleńców aż po „gwiazdy” największego formatu (jasne, że nie te, które znajdziesz na łamach „Teraz Rocka” lub na Stadionie Narodowym). Nie ma co się spierać o to czy jest to miejsce ważne na stołecznej imprezowo-koncertowej mapie – to jest zwykła oczywistość! Jej potwierdzeniem jest chociażby ostatni koncertowy weekend tamże. Weekend spod znaku ekstremalnego metalu i brudnego punka.


Brujeria, Warszawa (Pogłos), 06.07.2018


Zaczęło się już w piątkowy wieczór – kiedy cała imprezowa ludożerka stolicy oblegała albo Mazowiecką albo nadwiślańskie bulwary coś około dwóch setek psycholi pociło się w pogłosowej sali czarnej oglądając występ Brujeria. O tym zespole można powiedzieć wszystko poza tym, że jest nudny. Wprawdzie w składzie na chwilę obecną nie ma ani jednej z nikomu-nieznanych-z-prawdziwej-tożsamości gwiazd, które przewinęły się przez ten band na przestrzeni lat (nawet Shane’a Embury’ego, który w zeszłym roku z Brujeria grał w Krakowie), a i tak wszyscy zawsze będą mówili, że to przecież typy z Fear Factory, Napalm Death, Terrorizer, Carcass i kilku innych. A to prostu kilku mexicanos z bandanami na twarzach i maczetami w rękach. Tzn. gitarami. Trochę obawiałem się tego koncertu. No typy młodzieniaszkami już nie są od dawna, muzyka z płyt pierwszych trochę podjeżdża naftaliną, a płytami nowszymi nawet nie ma co sobie zawracać głowy.



I bardzo się pomyliłem, o jak bardzo. Zgadza się – typy młodzieniaszkami nie są, ale większość młodszych stażem i metryką zespołów metalowych czy grindowych może tym typom pozazdrościć energii i serca włożonych w ten koncert. Od momentu kiedy tylko pojawili się na deskach pogłosowej sceny zaczęło się szaleństwo! Dość powiedzieć, że temperatura w lokalu bardzo szybko osiągnęła poziom przy którym lodówki nie były w stanie schładzać piwa. Pot skraplał się na ścianach i suficie. To był strzał za strzałem!

Co z tego, że początkowo prezentowali głównie kawałki z „Pocho Aztlan” i „Brujerizmo” jak i tak nikomu to nie przeszkadzało. „Plata O Plomo” czy „Anti-Castro” w wersji na żywo nabierały rumieńców i nie było wśród publiki choćby jednej osoby bez wyszczerzonych w szerokim uśmiechu zębów. A jak w połowie setu zagrali „Vive PresidenteTrump!” to już w ogóle nastąpiło pandemonium. Momentalnie w górze pojawiło się 200 par rąk z wystawionym środkowym palcem! Od tej chwili leciały już same hity – tytułowy z jedynki, „La Migra” i Raza Odiada (Pito Wilson)” z wyskandowanymi przez publikę stosownymi fragmentami, totalnie rozwalające „Revolución” czy hit absolutny „Marijuana” poprzedzony wspólnym popalankiem. Pod koniec setu dzieła zniszczenia dopełnił cover Dead Kennedys czyli „California Über Aztlan”. Na sam koniec już tylko z taśmy na melodię znanego wszem i wobec (s)hitu „Macarena” odśpiewano chóralnie „Eeeeeee, MARIJUANA!”. Znakomity występ, na który idąc byłem przekonany, że obejrzę 2 kawałki i resztę gigu spędzę przy barze, a na którym godzinę z okładem stałem przed sceną i czułem się jakbym miał znowu 14 lat i rozpakowywał z folii taśmę „Matando Güeros”.


Gazm/Cell/Laxity, Warszawa (Pogłos), 07.07.2018


Sobota stała pod znakiem muzyki brudnej, odrażającej i złej. Znana i lubiana ekipa „Kick Out The Jams!” wróciła do organizowania gigów muzyki dziwnej, koślawej, prymitywnej, nikomu nieznanej i przez nikogo lubianej. No dobra, trochę popaprańców do Pogłosu przyszło. I nawet wyglądali na zadowolonych. Ale od początku!

A początek był taki, że mógł jednocześnie być końcem. Laxity, personalnie trochę z dawnej stolicy wszystkich Polaków a trochę z obecnej, zaprezentowało wyjątkowo brudny i szorstki ochłap ni to punka ni to noise-rocka. Totalnie rozwrzeszczane, totalnie hałasujące kombo! Dodatkową atrakcję mógł stanowić performance wykonany przez wokalistę przy ochoczym współudziale co poniektórych osobników z publiki (czyżby byli podstawieni? he he).

Rozpierdolone umywalka, kopiarka, ceramika, monitor, petardy wybuchające pod nogami, płonące kapelusze, wszechobecny zapach nafty, rozlane piwsko i tarzanie się w farbie. Dlaczego napisałem wcześniej ”mógł”? Pomijając wypróżniającego się na scenie a częściej przed nią GG Allina to takie „akty destrukcji”, po koncertach Throbbing Gristle czy Einstürzende Neubauten gdzieś z przełomu lat ’70 i ’80, mogły wywołać uśmiech pobłażania. I jako takie wrażenie wywierają tylko za pierwszym razem, później już nie mają tej siły rażenia. No ale muzycznie (czy raczej anty-muzycznie) było doskonale! Jak gdzieś będziecie mieli okazję Laxity złapać na żywo – zróbcie to!



Dłuższa chwila na pozbieranie sprzed sceny resztek zniszczonych przedmiotów i zaczerpnięcie powietrza przez publikę i po kilkunastu minutach zaczyna się gig kanadyjskiego Cell. No zaczął się i od początku coś było nie tak – wokale od początku ginące w nawałnicy gitarowo-perkusyjnej stłuczki koniec końców sprzęgły się i ostatecznie zniknęły… Po niespełna 5 minutach grania przerwa trwająca dłuuuuuuuższą chwilę cokolwiek rozbiła napięcie. Wznowiony po skutecznej interwencji akustyka gig już jednak nie porywał tak jak na początku. Dość powiedzieć, że część ludzi już chyba do sali nie wróciła. Trochę też zbyt wymuszona była długość setu mająca zrekompensować niespodziewaną przerwę. Bo choć muzycznie wszystko się zgadzało – sprzęgający, usyfiony punk/hard-core z damskim wokalem – to jednak w tak dużej dawce wywołała raczej znużenie niż ekscytację i początkowo pozytywne wrażenie zaczęło ustępować irytacji.

Na koniec super szybki, super paskudny, super głośny i w ogóle super set zagrali krajanie Cell czyli Gazm. I choć całe zastępy tego typu zespołów powstają w każdym zakątku globu i teoretycznie już każdy kolejny nie powinien czymkolwiek kogokolwiek zaskakiwać to i tak takich gigów nigdy za dużo! Bez zbędnego oglądania się na to co kto lubi, co przystoi a co nie, co jest oryginalne a co tylko epigoństwem, tych czworo Kanadyjczyków w ciągu dwudziestu minut pokazało jak się takie prymitywne gówno gra.

 


Crowbar, Warszawa (Pogłos), 08.07.2018


Po dwóch wieczorach spędzonych w hałasie zastanawiałem się czy aby na pewno kolejny w towarzystwie ultra ciężkiego Crowbar to słuszny ruch… Oczywiście, że tak! Zatem wieczorową porą znowu karnie stawiłem się na Burakowskiej gdzie pod numerem 12 dzieją się rzeczy wielkie!

Tak jak obawiałem się w piątkowy wieczór czy Brujeria da radę, tak po ich koncercie zacząłem się obawiać czy Crowbar podskoczy choćby na wysokość tej poprzeczki zawieszonej przez meksykanów. Znowu niepotrzebnie, bo choć nie ma co porównywać tych dwóch bandów, w końcu to dwa skrajnie różne rodzaje ekspresji, to jednak Crowbar z całym swoim ciężarem nie tyle tę poprzeczkę przeskoczył co ją staranował! Bez kitu, dawno nie słyszałem, żeby z głośników lał się bez przerwy taki ołów na zmianę z betonem. Było ultra głośno! I chyba wszystkim to odpowiadało. Ludzi zresztą było więcej niż na piątkowym koncercie i zdaje się, że niewielu było takich, którzy obskoczyli obydwa.



No ale wracając do Crowbar – jako, że od ostatniej regularnej płyty minęły 2 lata to panowie z Nowego Orleanu nie musieli skupiać się na nachalnym promowaniu nowego materiału tylko od początku postawili na hity czym momentalnie kupili liczną publiczność. „Conquering” rozpoczął ten koncert szybkim tempem, by za chwilę zmiażdżyć mega ciężarem „…And Suffer As One”. A już chwilę później wszyscy potakiwali w rytm „All I Had (I Gave)”. Nie ma co się rozwodzić, bardzo mocny początek, którego chyba nikt się nie spodziewał. Z płyt ostatnich – tych wydanych po roku 2000 zagrali może ze 3 czy 4 kawałki, które i tak idealnie wpasowały się w tę miazgę reprezentowaną przez kawałki z „Odd Fellows Rest” (tych było najwięcej), „Crowbar” czy „Broken Glass”.

Nie pamiętam co po kolei zagrali, ale pamiętam jak to zrobili. A zrobili to najnormalniej w świecie wspaniale! Na pełnym luzie, bez najmniejszej spiny, bez marudzenia, że tu tłum na scenę napiera, a barierek nie ma. Zwrot energii między publicznością a zespołem był obopólny. Kapitalnie wypadło „High Rate Extinction” i końcówka setu pod postacią dostojnego „Planets Collide” skontrowanego gwałtownym „Like Broken Glass”. A był jeszcze chociażby jeden z ich lepszych kawałków z późniejszego okresu czyli „Walk With Knowledge Wisely” i już zupełnie na koniec sludge’owy ciężar „Scattered Pieces Lay”.

Dwa koncerty metalowych, nie bójmy się tego powiedzieć, legend, dwa zupełnie różne koncerty a jednak obydwa tak samo dobre, sprawiające ogromną frajdę i odbiorcom i wykonawcom. Jeśli tak ma wyglądać metalowa emerytura to ja w to wchodzę z buta!

tekst: Michał Maciejak

fot.: Łukasz Kołodziej