O kurde, to naprawdę piękna rzeźba – mówi Joe Talbot w drodze do stolika, przy którym ma nam udzielić wywiadu. Zatrzymuje się i przez chwilę podziwia jedno z dzieł sztuki, którymi usiana jest Dolina Trzech Stawów. Chwilę później opowiada nam o tym, czy Off jest lepszy od Primavery, dlaczego takie zespoły, jak jego Idles stają się dzisiaj popularne i dlaczego woli festiwale od klubów. Jest niesamowicie miły i uśmiechnięty – zupełne przeciwieństwo tego, co dwie godziny później zobaczymy na Scenie Trójki, podczas koncertu, który przez wielu uznany zostanie za najlepszy na całym festiwalu.
Z tego, co wiemy, jesteś tu od jakichś trzydziestu minut. Jakie są Twoje pierwsze wrażenia na temat Polski i – w szczególności – Off Festivalu?
Nie mogę powiedzieć nic na temat Polski, bo niczego nie widziałem. Ale uwielbiam to miejsce. Jego położenie jest piękne – jeziorka, rodziny w nich pływające. Pięknie. I otoczenie drzew jest doskonałe. Chciałbym zamieszkać w chatce, jak będę starszy.
W lesie?
Tak. Jak najdalej od mojej dziewczyny [śmiech]. Chciałbym zbudować małą, modernistyczną chatkę w lesie. Być może w Polsce? Tu jest pięknie. I prawdopodobnie kosztuje tyle samo, co w Anglii po Brexicie.
Słyszałeś cokolwiek o Off Festivalu, zanim na niego trafiłeś?
Tak, oczywiście. Głównie, że jest przepięknie położony i zawsze ma świetny lineup. A w tym roku jest najlepszy, jaki kiedykolwiek widziałem. Ewentualnie Primavera może się z nim równać, ale ten lineup jest najlepszym, jaki widziałem w życiu.
Z reguły jak przyjeżdża się na Offa to zna się kilka zespołów, a do reszty podchodzi się na zasadzie „OK, to pewnie dobre, ale nie wiem, co to”. Gdybyś mógł zaprosić tu kilka jeszcze nieznanych zespołów, to kto by to był?
Dobre pytanie! Mam bardzo złą pamięć, więc muszę sprawdzić w telefonie, jeśli Wam to nie przeszkadza. Zawsze znajdą się jakieś zajebiste zespoły, o których można pogadać. Zrobiłem sobie listę na potrzeby radia. Jest taki zespół z Berlina – PLATTENBAU. Zajebisty, zajebisty album! VULK z Bilbao. Świetna kapela. LESS WIN – chyba z Danii. Dobrzy są. I brytyjskie zespoły – macie tu naszych przyjaciół z Shame, poza tym LIFE, LICE, Bad Vibes, St. Pierre Snake Invasion – świetny zespół, Spectres… Prawdopodobnie zapomniałem całą masę kapel, ale to chyba wystarczy, nie?
Pewnie! Denerwujesz się trochę? Słyszałeś coś o polskiej publiczności?
Nie.
Serio? Zazwyczaj zespoły mówią – może przez grzeczność – że słyszeli, że polska publiczność jest szalona.
Nie. To znaczy – większość moich znajomych w Wielkiej Brytanii to Polacy. Mamy w Bristolu najstarszą polską społeczność na Wyspach, więc przebywa tam naprawdę wielu Polaków. Nie wspominali o niczym szczególnym. Nie słyszałem ani dobrych, ani złych słów. Myślę, że niezależnie od tego, gdzie się znajdujesz, to twoja muzyka kształtuje Twoją publiczność. Myślę, że jak grasz taką muzykę [Joe wskazuje na scenę główną, gdzie właśnie gra Ulrika Spacek – red.], ludzie będą kiwać głowami.
Jak nawalasz swoją muzyką, rozpalasz gniew i radość w energiczny sposób, to Twoja publika również będzie energiczna, tak jak nasza. Myślę, że publiczność jest tym, co sam z niej zrobisz – nieważne skąd pochodzi. Moim zdaniem polska i chińska publiczność zareaguje tak samo na Feist i tak samo na Idles. Ale wszyscy Polacy, których znam są super, więc zakładam, że będzie spoko [śmiech].
Jaka jest Twoja ostatnia myśl przed wejściem na scenę?
Żadna. Założeniem moich występów jest brak myślenia. Chodzę wzdłuż i wszerz sceny, aby ułożyć w swojej głowie jej wymiary i nie musieć się zastanawiać, gdzie jestem. Chodzę tak, aby ustalić swoje granice i wtedy się wyłączam. Gdy myślę, zapominam słów piosenek i zaczynam się denerwować. Nie buduj sobie góry, na którą musiałbyś się wspinać.
Powiedziałeś, że Shame to Wasi przyjaciele.
Tak. Jesteśmy na bardzo podobnych trasach w Europie. Wpadliśmy na siebie dzisiaj na lotnisku i pomyślałem sobie „ja pierdolę” [śmiech]
Idles to już popularny zespół. Shame też zaczynają się robić sławni. Tak samo Cabbage i inne, podobne do Was, tekstowo i muzycznie, zespoły. I to popularne nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także na kontynencie. Co za tym stoi? Czemu właśnie teraz?
Nie wiem dlaczego w Europie. Nie mogę Ci powiedzieć. Może ze względu na brytyjską politykę? W Wielkiej Brytanii takie zespoły jak Cabbage, LICE, LIFE, Shame, Idles…
Slaves?
Oni mniej. Są już naprawdę wielcy.
Fat White Family?
Dokładnie. Oni to w sumie zaczęli. No i oczywiście Sleaford Mods. Wszystkie te zespoły są zaangażowane tekstowo i bardzo agresywne muzycznie. Wydaje mi się, że nasz rząd jest bardzo skrajny i pojawia się wiele napięć, politycznych napięć w kwestii tego, czym jest lewica i prawica. Kiedy ludzie mają dużo pieniędzy, nikt nie przejmuje się tym, czy jest lewicowcem, czy prawicowcem. Żyją sobie wygodnie i szczęśliwie – chodzą do pracy, upijają w weekendy.
Ale kiedy jest mniej pieniędzy, wtedy jest więcej powodów do walki. Politycy muszą walczyć o to, kim są – lewica czy prawica – i oczywiście głosujący ludzie muszą walczyć, o to w co wierzą. Nasze zespoły śpiewają o tym, co interesuje ludzi w tym momencie, więc mamy nową platformę świadomości, z którą możemy pracować. Jest bardzo dużo napięć. Przede wszystkim Brexit – to najgorsza rzecz, jaka przytrafiła się nam w czasie mojego życia – od czasów Margaret Thatcher. Jest bardzo źle. I my to wiemy. Prasa i rząd mówią nam „Nieeee. No co Wy?”, a my im „Co Wy, do chuja, robicie?” To jest jakiś obłęd. To nawet nie jest głupie. To jest szaleństwo. Naprawdę straszne. Ludzie są dużo bardziej świadomi tego, co się dzieje i z tego powodu nasza muzyka jest bardziej interesująca. To samo dzieje się na kontynencie – Hiszpania, Francja – gdyby Le Pen wygrała, ten kraj cofnąłby się o 20 lat. To pojebane. Ludzie nie chcą śpiewać i tańczyć. Nie chcą słuchać muzyki „Wyjdźmy z domu i bawmy się dobrze”, kiedy ich kraj się rozpada.
Więc jest tak jak w latach 80.?
Tak. I 70. Lata 90. były bardzo rozdmuchane ekonomicznie, więc wszyscy trochę wyluzowali. Teraz jest zdecydowanie więcej do gadania. To przerażające.
Mógłbyś powiedzieć nam nieco więcej o scenie w Bristolu? To miasto wydaje się być bardzo artystycznym – nie tylko pod względem muzyki. Czujecie jakąś presję bycia dobrym zespołem, ze względu na to skąd jesteście?
Nie. Powiem Wam czemu. Jakoś w 2010 roku zrobiono badania, z których wynikło, że w Bristolu jest więcej muzyków na metr kwadratowy niż gdziekolwiek w Europie. Wiecie, jedziecie do Londynu i tam jest zatrzęsienie zespołów. I wszystkie są do dupy. No, może nie wszystkie, ale… Jak zaczynaliśmy, nie byliśmy zbyt dobrzy. Graliśmy w Londynie i dookoła Wielkiej Brytanii i wiele z tych zespołów było do dupy. Wiedzieliśmy, że musimy być lepsi, żeby odnieść sukces i zagrać w Polsce, Francji itd. W Bristolu jest nadmiar muzyków, ale to miasto ma coś, czego nie ma Londyn czy Manchester – prawdziwego ducha wspólnoty.
Nie trzeba grać tego samego gatunku, żeby stworzyć scenę. Gramy koncerty i oglądamy innych. Nasza scena zbudowana jest na wielu różnych gatunkach i ludziach, którzy chcą miło spędzać czas. Bristol to liberalne, lewicowe miasto, więc jest w nim więcej akceptacji i zrozumienia, dzięki czemu możemy koegzystować i dobrze się bawić. Wszyscy tam przyjeżdżają grać, bo nie trzeba do tego być wcale najlepszym i nie trzeba grać noise rocka. Możesz być kim tylko zechcesz. I to jest miłe. To bardzo piękne miejsce. Dzieje się w nim dużo dobrych, ale też złych rzeczy. Robi się w nim też bardzo dużo złej muzyki, ale tak jest wszędzie. To ludzie sprawiają, że Bristol jest taki dobry. To bardzo tolerancyjne, otwarte i liberalne miejsce do życia. I to jest spoko.
Znacie się wszyscy? I czy czujecie, że miały na Was wpływ takie zespoły, jak Portishead lub Massive Attack?
Tak, bo nie chodzi tu o muzykę, ale o etykę. Geoff Burrows [z Portishead i Beak> – red.] gra tutaj. Spotykam go ostatnio częściej w Europie, aniżeli w Bristolu. Co jest zajebiste, swoją drogą [śmiech]. Zanim zacząłem grać, był dla mnie największą rzeczą w Bristolu. I to co robił w Portishead, było niesamowite. Rozmawiamy czasami i mamy tą samą wrażliwość polityczną i podejście do muzyki oraz sztuki – pracować ciężko, robić to, co kochasz i nie poddawać się finansowym żądzom i potrzebom. I tak działa większość osób w Bristolu. Nie chodzi tu o gatunek, czy to kim jesteś. Ważne jest to, co kochasz.
Czyli podejście „zrób to sam”? Jesteście z niego znani.
Tak, ponieważ żaden label z Londynu nie przyjechał zobaczyć nas w Bristolu. Jeśli jesteś artystą z Bristolu, musisz jechać do Londynu, żeby podpisać kontrakt. Co jest pojebane. To znaczy, Londyn to świetne miejsce, ale nie do mieszkania. Chyba, że jesteś bogaty.
Jednak wybija się coraz więcej zespołów z małych miejscowości.
Wytwórnie płytowe nie mają już tylu pieniędzy do rozdawania zespołom, ile miały 10 czy 15 lat temu. Wtedy zespoły dostawały od 50 do 400 tysięcy funtów na nagranie płyty i ruszenie w trasę. Teraz możesz liczyć na 10 tysięcy i jeszcze musisz to wszystko zwrócić. Ludzie zdali sobie sprawę, że z internetem, technologią i odpowiednim podejściem do kasy w muzyce i sztuce, jest duży zakres możliwości, aby robić to samodzielnie. To proste. My zrobiliśmy wszystko sami.

Opłaciliśmy wszystko sami pieniędzmi z grania, jeżdżenia w trasy, grania, grania i grania. Włożyliśmy to wszystko w zespół i teraz jesteśmy tutaj. I nie jest to zasługa labelu czy jakiejś jałmużny. Nie to, żeby było coś złego w podpisaniu kontraktu. Jeśli to jest dla Ciebie w porządku, to ok, ale zdecydowanie trudniej jest dostrzegać pozytywy tej sytuacji, kiedy wytwórnia zabiera 50% tego, na co ciężko pracujesz. Jeśli jesteś w stanie zrobić to samodzielnie, po co pożyczać od nich kasę? Szczególnie w Anglii – wartość funta mocno spadła. Trudno to wytłumaczyć, ale Wy powinniście coś na ten temat wiedzieć, bo to dotyczy wszystkich krajów z prawicowymi rządami. Po prostu nie ma pieniędzy na sztukę. Nie ma pieniędzy na muzykę. Musisz wszystko zrobić sam. I to jest spoko. Tylko trzeba ciężko pracować. A wiem, że Polacy pracują bardzo ciężko [śmiech].
Powiedziałeś, że byliście tragiczni na początku. Słuchaliśmy Waszej pierwszej EP – jest zupełnie inna, od tego co gracie dzisiaj, ale to wciąż bardzo dobra płyta. Nie lubisz jej?
To dobra Epka i lubię ją, ale to już nie jest nasza muzyka. Pisaliśmy wtedy bardzo dużo i to były najlepsze cztery piosenki z… wielu. I byliśmy do dupy na żywo, a to występy przed publicznością są dla nas najważniejsze. To co znalazło się na tamtej płytce jest dobre i kochamy to, ale nasze koncerty nie były dobre. To kwestia ćwiczeń, ćwiczeń, ćwiczeń. I mamy to już za sobą. O to mi chodziło, gdy mówiłem, że byliśmy do dupy.
Wolisz grać na festiwalach, czy małe, intymne koncerty w klubach? Co jest lepsze?
Co jest lepsze? Festiwale, ze względu na jedzenie! [śmiech] Jest inaczej. Wiesz, jesteśmy przyzwyczajeni do grania w małych klubach – pomieszczenia zapchane ludźmi, gorąco, mnóstwo potu, brak naturalnego światła. I kochamy to. Nasza muzyka do tego pasuje – wiecie, wyspiarski, zraniony, szalony klimat. Kochamy to i jesteśmy w tym już dobrzy. A granie na festiwalach jest jak nowe zwierzę. I tego się dopiero uczymy. I wolę to ze względu na wyzwanie. Nie chcę się znudzić, ani rozleniwić. To jest dla mnie lepsze. Jest cięższe, dużo cięższe, bo nie masz tu nic poza swoją muzyką. W pewnym sensie leżysz nagi. Festiwale są lepsze i jedzenie na nich jest lepsze.
No to skoro jesteśmy na festiwalu, to musimy cię zapytać, czy masz jakieś rady dla uczestników? Co robić, a czego nie?
Bierzcie ecstasy, nie bierzcie kokainy! [śmiech]
Jaki koncert ostatnio widziałeś?
Nie pamiętam! [długo się zastanawia] Ok! Protomartyr!
A ostatni album, którego słuchałeś?
Och, muszę sprawdzić w telefonie. Przepraszam, to wina tych wszystkich narkotyków, które brałem przez lata. Już nie biorę, ale ciągle mam kłopoty z pamięcią. [śmiech] O tak! „Peasant” Richarda Dawsona.
O! Jutro gra na tym festiwalu!
Serio? Jest niesamowity! I jak dla mnie, lepszy na żywo. Bardzo szalony!
Następny zespół z jakim będziemy rozmawiać to Shame. Masz jakieś pytanie, które chciałbyś im zadać?
Tak! Myślę o czymś dobrym… Nieee. Zapytajcie ich po prostu, kiedy wydadzą płytę. I czy nagrają z nami splita na winylu.
Rozmawiali – Agata Hudomięt i Krzysztof Sarosiek