Low Island wraca z nowym albumem Bird i wyjątkową trasą koncertową. Ich nowe wydanie łączy osobiste doświadczenia, refleksję nad światem i odważne poszukiwania brzmienia pokazując, że muzyka może być nie tylko dźwiękiem, ale i przestrzenią do przeżywania emocji – tych pięknych i tych trudnych.
Barbara Skrodzka: 30 października zagracie w Warszawie. Będzie to wyjątkowa trasa, ponieważ gracie w formacie 360 stopni.
Carlos Posada: Format 360 stopni to świetne doświadczenie, bo stawia wszystkich – zespół i publiczność – na tym samym poziomie. Nie ma frontmana z przodu, perkusisty z tyłu i reszty muzyków z boku. Takie ustawienie jest dużo bardziej egalitarne i po prostu fajniejsze. Publiczność posiada też to poczucie, że jest częścią czegoś na kształt instalacji artystycznej, gdzie można się poruszać, dokładnie widzieć, co każdy robi, obejrzeć cały sprzęt. To przełamuje dystans między sceną a widownią, przez co całość staje się bardziej ekscytująca. Oczywiście nie jest to idealne, bo zawsze ktoś patrzy komuś na plecy, ale mimo to doświadczenie jest świetne i bardzo intensywne – ludzie są tuż obok ciebie, więc to zupełnie inne przeżycie niż zwykły koncert. Bardzo nam się to spodobało i dlatego próbujemy powtórzyć ten pomysł podczas tej trasy. W Warszawie gramy w BARdzo bardzo.
Podczas procesu pisania albumu zaszło w waszych życiach sporo dużych zmian, które wpłynęły na całość. Która z nich była najważniejsza?
To był naprawdę intensywny czas, bo każdy z nas przechodził przez różne wyzwania i to odcisnęło się na pracy. Bywało tak, że planowaliśmy wejście do studia, ale coś się działo i musieliśmy odwołać nagrania. Potem wracaliśmy do pisania, znowu chcieliśmy wejść do studia – i znów coś stawało na przeszkodzie. Tata Jamiego ciężko chorował, ja sam też miałem problemy zdrowotne. To wszystko sprawiło, że proces wydłużył się z roku do dwóch lat.
W miarę upływu czasu ewoluowały też niektóre utwory. Utwór Spit It Out miał zupełnie inną pierwszą część – nagraliśmy go ponownie i wyszła z tego nowa piosenka. Największą zmianą emocjonalną była choroba i późniejsza śmierć ojca Jamiego. To doświadczenie dotknęło wszystkich w zespole, bo od lat mieliśmy próby w garażu jego rodzinnego domu, wszyscy byliśmy bardzo blisko związani.
Na albumie raczej ciężko znaleźć odwołania do tych wydarzeń.
Album nie opowiada wprost o tych wydarzeniach, ale one nadały piosenkom nowe znaczenia. Zmieniliśmy nawet tytuł płyty – pierwotnie miała się nazywać Stop the Morning Traffic. Ostatecznie wybraliśmy Bird. Po pierwsze dlatego, że chodziło o wolność, której szukaliśmy w świecie pełnym ograniczeń. Po drugie, nazwisko Jamiego to Jay – sójka. A mój dziadek, którego straciłem przy pracy nad poprzednią płytą, nazywał się Robin – rudzik. Ta symbolika ptaków i poczucie straty złożyły się na ten tytuł.
Czy te wydarzenia zmieniły wasze postrzeganie życia?
Właśnie wtedy człowiek zaczyna się zastanawiać, jak żyć najlepiej. Myślę, że to pytanie powinien przede wszystkim skomentować Jamie, bo to dotknęło go bezpośrednio. To było dla niego ogromnie trudne, bo musiał podejmować ciągłe decyzje: zostać w studio czy być przy ojcu? Ale to sprawiło, że każda chwila – i w studiu, i z rodziną – nabierała wyjątkowej wartości. Wszystko, co się wtedy działo, przeszło do muzyki, nawet jeśli piosenki nie opowiadają wprost o tych doświadczeniach. Dlatego ta płyta jest bardziej naładowana emocjami niż poprzednie. Bardziej osobista. Ja sam jeszcze nie straciłem rodzica, ale to na pewno coś wstrząsającego.
Jednym z moich ulubionych kawałków jest „Machine Lover”. To chyba najbardziej elektroniczny utwór na płycie – i mam wrażenie, że Jamie zupełnie tam szaleje.
Zgadza się!
Do tego utworu wraz ze swoją partnerką nakręciłeś czarno-biały teledysk z mechanicznym ptakiem.
Tak, zrobiliśmy go sami – z kartonu. Instrukcja na YouTube wyglądała prosto, ale próba stworzenia własnego ptaka zajęła nam tygodnie i prawie się poddałem, bo nic nie działało. Każdy z nas ma inny ulubiony utwór. Dla mnie osobiście najważniejszy jest Only You – najbliższy muzycznie temu, co zawsze chciałem pisać. Łączy elektronikę z gitarami, ma ambitną harmonię, a tekst dotyka tematu samotności – czyli jednego z głównych motywów albumu. Machine Lover też jest kluczowy, bo mówi o tym, jak próbujemy zagłuszyć pustkę technologią. Dla mnie telefon czy komputer to jak pierścień z „Władcy Pierścieni” – coś, co nas przyciąga i uzależnia. Jedyny sposób, by sobie z tym poradzić, to wyłączyć i odłożyć.
W czasie pisania albumu kończyłeś też studia?
Robiłem magisterkę z kulturoznawstwa w Goldsmiths w Londynie. Moja praca nosiła tytuł Quantify Creativity, A Study of Performance Metrics and Musicians’ Creative Freedom – badałem, jak algorytmy serwisów streamingowych i social mediów wpływają na twórczość muzyków. Doszedłem do wniosku, że kreatywność coraz bardziej przesuwa się w stronę naśladowania i powtarzania, bo właśnie to nagradzają algorytmy. A to podważa ideę wolnej ekspresji. Sporo z tych refleksji znalazło się potem na albumie.
Podróżując po Ameryce Łacińskiej, byłam pod ogromnym wrażeniem kreatywności ludzi – tradycyjne wzory, muzyka tworzona na ulicy z prostych instrumentów…
Dokładnie! Najlepsza muzyka to często ta, którą słyszysz na ulicy. Perkusyjność, prostota – marakasy, bęben, flet i śpiew. A ile w tym energii! Uwielbiam salsę, cumbię, merengue. Zawsze marzyłem, żeby na rok zostać chórzystą w zespole salsowym – tam członkowie grupy śpiewają, tańczą i grają na instrumentach perkusyjnych jednocześnie. To niesamowite ćwiczenie muzyczne.
Na waszym koncie są już właściwie cztery płyty. Pewnie nie jest łatwo zdecydować co znajdzie się na setliście?
To prawda, mamy sporo utworów i trudno wybrać, co zagrać. Nie jesteśmy ogromnym zespołem, ale coraz bardziej rozumiem, jak ciężko zadowolić wszystkich fanów. Każdy ma swoją ulubioną piosenkę i chciałby ją usłyszeć. Ja nie umiem się odcinać od rozczarowania publiczności. Dlatego wybór setlisty jest trudny. Ale spokojnie – Machine Lover na pewno zagramy [śmiech].
Gratuluję bycia supportem dla Everything Everything, długo musiałeś ich przekonywać?
Pisałem do ich menedżera przez dwa lata, po każdej ukończonej przez nich trasie, prosząc, byśmy byli supportem. Za każdym razem odpowiadał, że ktoś już został wybrany. Ale nie poddawałem się i w końcu się udało! To pokazuje, że w tej branży trzeba być upartym.
Słyszałem też, że Jacob [Lively, bas] otworzył bar, to prawda?
Tak, pub The Raglan w północno-wschodnim Londynie. To taki irlandzko-indyjski miks – serwują indyjskie tapas, a do tego można wypić Guinnessa. Jedliśmy tam ostatnio i jedzenie jest świetne! Koniecznie odwiedź, gdy będziesz w Londynie!
Jakie macie plany na przyszły rok?
Na razie chcemy zrobić jak najlepszą trasę. Nie planujemy nowego albumu zbyt szybko – nauczyliśmy się, że nie wolno się spieszyć. Piosenki przychodzą same, kiedy chcą. Lepiej dać sobie czas i poczekać na inspiracje ze świata, niż wymuszać proces.
