Photo: Josh Ford

Fascynują mnie dźwięki, które sprawiają, że zamieram bez ruchu i z czułością sejsmografu nasłuchuję każdego drżenia. Na przestrzeni lat ta niemal nieznośna, wymykająca się czasowości powolność stała się jedną z głównych osi moich muzycznych poszukiwań, a rozciągnięte w nieskończoność drony stały się jednym z nieodzownych elementów mojej wrażliwości. W toku licznych rozmów z mniej lub bardziej bliskimi osobami zauważyłam, że nie jestem na tym tle odosobnionym przypadkiem. Na skutek fali ateizmu, która rozlała się po świecie na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia, wielu z nas wyruszyło na poszukiwanie rytuałów umiejscowionych poza religijnymi strukturami. Pozwalam sobie tu bowiem założyć, że większość ludzi posiada mniej lub bardziej uświadomione potrzeby duchowe, które – po wyrzeczeniu się religii – umieszczone zostają w pozycji permanentnego niezaspokojenia. Trudno się zatem dziwić renesansowi astrologii, rosnącej popularności kart tarota oraz wszechobecnej obawie przed złośliwością ciał niebieskich.   

Poszukiwania alternatywy dla wiary w jej konwencjonalnym rozumieniu dają się dostrzec również w kulturze. Jednym z moich ulubionych przykładów jest znajdująca się w Houston, bezwyznaniowa kaplica zaprojektowana pod przewodnictwem Marka Rothko – amerykańskiego malarza tworzącego w nurcie ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Zamiast skrzących się złotem przaśnych obiektów kultu, znaleźć w niej można czternaście wielkoformatowych płócien w różnych odcieniach czerni. Budynek, którego budowę ukończono na początku lat siedemdziesiątych, z biegiem lat stał się bezpieczną i otwartą przestrzenią dla wszelkiej kontemplacji wyjętej poza religijny nawias.


źródło: pacegallery.com

Tym razem pragnę się jednak pochylić nad dźwiękiem, a konkretnie nad jego transcendentalnymi właściwościami. Gdy myślę o medytacji poprzez muzykę, wspomniana już przeze mnie radykalna powolność odgrywa kluczową rolę. Istnieje wielu artystów, którzy na przestrzeni lat eksplorowali jej potencjał oraz ten zespół, który rozwinął go do granic, poza którymi trudno wyobrazić sobie cokolwiek więcej. Mowa tu o Sunn O))), projekcie Stephena O’Malleya oraz Grega Andersona zapoczątkowanym w Seattle pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Pierwotnie był on wyrazem uznania dla grupy Earth pionierów drone metalu, którzy stanowili główne źródło ich ówczesnych inspiracji. W początkowej fazie działalności artyści spotykali się w studio, aby wspólnie grać głośne riffy, nie planowali prezentować swojego materiału przed publicznością. Prędko się jednak okazało, że właśnie podczas występów na żywo ich muzyka przybiera najpełniejszą – rytualną wręcz – formę, która obecnie stanowi ich największy znak rozpoznawczy. 

Ściany zbudowane ze wzmacniaczy, pomieszczenie gęsto zasnute dymem, plątanina kabli na podłodze, a wśród nich anonimowe, przyodziane w czarne szaty postacie. Brzmienia tak gęste i głośne, że drży od nich całe pomieszczenie, a ciała słuchaczy zamieniają się w pudła rezonansowe. Czas przestaje istnieć, każdy dźwięk wydaje się trwać w nieskończoność. Doświadczenie graniczne, linia dzieląca artystów oraz publiczność zaciera się coraz bardziej – pod naporem gitarowego pomruku wszyscy uginają się jednakowo. Przychodzi mi na myśl yin yoga, której praktyka zakłada umieszczenie ciała w niekomfortowej pozycji na tak długo, że z biegiem minut wydaje się ona czymś całkowicie naturalnym oraz, co ciekawe, przyjemnym. Sunn O))) zmusili masową świadomość do redefinicji wyobrażeń na temat metalu, ukazując go jako rytuał, doświadczenie wprawiające słuchaczy w trans i umożliwiające osiągnięcie katharsis.


Photo Credit: Phil Mackie

Pierwszym albumem studyjnym, wydanym przez Sunn O))) po dwóch latach działalności jest „ØØ Void” (Hydra Head/Rise Above, 2000). Powstały w hołdzie dla wspomnianej wcześniej grupy Earth, czerpie z jej twórczości pełnymi garściami. Gitarowe drony szczelnie wypełniają każdy z czterech utworów, nie zostawiając przestrzeni dla wytchnienia. Ściana gęstego hałasu sprzyja głębokiej kontemplacji, zagłuszając wszystko to, co wewnątrz. Przeżycia tego rodzaju wywołują ambiwalentne emocje; w recenzjach krytyków muzycznych znudzenie przeplata się z zachwytem. Jednostajne, niskie brzmienia oraz bogactwo tekstur pokazują, jak potężny może być dźwięk i kreślą kierunek, w którym O’Malley i Anderson będą podążać w kolejnych latach. Zamykam oczy. Po chwili jestem już bardzo, bardzo daleko.



Wracając do wybranych albumów z dyskografii Sunn O))) nie mogę się oprzeć wrażeniu, że każdy z nich stanowi rodzaj dźwiękowego monumentu, idealnego dopełnienia poprzednich dzieł. Sytuacja, która po odsłuchu pierwszych albumów mogłaby sugerować pewną skończoność, formę finalną, znajduje ciekawe rozwinięcie wraz z regularnym poszerzaniem twórczych horyzontów o artystów, którzy zasilali skład gościnnymi występami. Kolejnym wydawnictwem, które szczególnie wyróżnia się na tle materiału wydanego w pierwszej dekadzie działalności formacji jest „Black One” (Southern Lord, 2005). Szósty album spod ręki O’Malleya i Andersona jest mariażem ich tradycyjnego brzmienia z obcymi wpływami, które wybrzmiewają za sprawą licznych współpracowników, wśród których warto wymienić choćby ikonę sceny noise’owej Johna Wiese’a, Orena Ambarchiego, oraz muzyków blackmetalowych, takich jak Malefic i Wrest z zespołów Xasthur i Leviathan. Coraz wyraźniej daje się dostrzec chęć do eksperymentu, a ambientowe segmenty doskonale równoważą ciężkie riffy.



Jednym z ciekawszych i jednocześnie najbardziej uznanych przez krytykę albumów formacji Sunn O))) jest „Monoliths & Dimensions” (Southern Lord, 2009). To hipnotyzujące, rozpisane na cztery utwory wydawnictwo było dla mnie niemałym zaskoczeniem w chwili, gdy zetknęłam się z nim po raz pierwszy. Dlaczego zaskoczeniem? Przede wszystkim dzięki temu, że wydało mi się zasadniczo odmienne od swoich poprzedników. W pełni wybrzmiewa w nim eksperymentalne zacięcie O’Malleya i Andersona, skłonność do przekraczania konwenansów i redefiniowania granic dźwięku. Materiał wchodzący w skład siódmego albumu studyjnego tej grupy był nagrywany przez ponad dwa lata, a do współpracy zaproszono rzeszę artystów (warto tu wymienić choćby Orena Ambarchiego, Attilę Csihara, Juliana Priestera, Dylana Carlsona oraz wiedeński chór kobiet pod przewodnictwem Jessiki Kenney), co przyniosło skutek w postaci wielu nieoczywistych połączeń gatunkowych – gdy usłyszycie zamykającą album „Alice”, nie będziecie mieć żadnych wątpliwości, że chodzi właśnie o Alice Coltrane. Mówienie o „lekkości” w kontekście Sunn O))) zawsze nosi znamię pewnego nadużycia, aczkolwiek w zestawieniu z ich wcześniejszą twórczością napięcie, zamiast osiadać na klatce piersiowej niczym kamień, znajduje tu bardzo ciekawe ujścia, a gdy słyszę pojedyncze dźwięki dzwonu w „Big Church”, za każdym razem przeszywa mnie dreszcz. Cisza, która po nich następuje, trwa zaledwie przez osiem sekund, lecz w moich uszach rozciąga się do wieczności. Zegar tyka, pustka stopniowo wypełnia się brzmieniem gitar i głosów. Biorę głęboki wdech.



Formacji udało się zachować brzmieniową różnorodność za sprawą licznych, często nieoczywistych kolaboracji. W wywiadzie udzielonym The Creative Independent Stephen O’Malley opowiada o niebagatelnej roli, jaką łączenie kreatywnych sił odgrywa w jego codziennej praktyce. Postrzega współpracę jako immanentny czynnik procesu twórczego, możliwości pojedynczych artystów są bowiem z definicji ograniczone i dają się poszerzyć wyłącznie poprzez zaproszenie do dialogu zewnętrznego, obcego spojrzenia. Świeżość płynąca ze swobodnej wymiany doświadczeń oraz wrażliwości  stanowi główną siłę napędową sztuki, umożliwiając jej ciągły rozwój. To kreatywne perpetuum mobile znalazło odzwierciedlenie w dużej liczbie gościnnych artystów pojawiających się na ich wydawnictwach oraz w szeregu współtworzonych projektów, wśród których warto wymienić choćby „Altar” (Southern Lord, 2006), album nagrany we współpracy z japońską grupą Boris, „Terrestrials” (Southern Lord, 2014) z udziałem norweskiej formacji Ulver czy „Soused” (4AD, 2014), w którym słyszymy głos Scotta Walkera.



Najbliższy mojemu sercu jest jednak rework albumu „ØØ Void” (Hydra Head, 2000) wykonany przez Nurse With Wound, który ukazał się pod tytułem „The Iron Soul of Nothing” (Ideologic Organ, 2011). Konstruując przez dekonstrukcję, legendy brytyjskiej muzyki eksperymentalnej rzucają na kompozycję zupełnie nowe światło, przekształcając ją tak bardzo, że na pierwszy rzut ucha ciężko jest domniemywać jakiegokolwiek pokrewieństwa z pierwowzorem. Praktyka ta nie powinna dziwić nikogo, kto choć raz zetknął się z twórczością Stevena Stapletona, pomysłodawcy oraz głównej ostoi tej formacji – jego słabość do kolażu oraz reinterpretacji wybrzmiewa niemal we wszystkich materiałach, do których przyłożył rękę. Dźwiękowe monolity wybudowane na zgliszczach „ØØ Void” zdają się odejmować znaczną część pierwotnej gęstości albumu, przenosząc środek ciężkości w stronę nieustannie kumulowanego niepokoju. „The Iron Soul of Nothing” jest dźwiękowym portretem sennego koszmaru, splatającym złowieszczą powolność z przyprawiającym o dreszcze, zniekształconym wokalem Pete’a Stahla.



Już tej jesieni świętująca swoje 25-lecie formacja wystąpi na dwóch koncertach w Polsce, 15 września w Warszawie oraz 16 września w Poznaniu. Podczas warszawskiego koncertu (tutaj kupisz bilety) towarzyszyć im będzie Kali Malone, amerykańska kompozytorka i organistka mieszkająca na co dzień w Sztokholmie. Jej ostatni album – „Does Spring Hide Its Joy” (Ideologic Organ, 2023) – jest pięciogodzinnym studium harmonii, medytacyjnym dialogiem między syntezatorami oraz instrumentami akustycznymi. Zawarty w nim materiał powstał we współpracy ze Stephenem O’Malleyem, wiolonczelistką Lucy Railton oraz artystką audiowizualną Niką Milano. Jego polska premiera miała miejsce podczas ubiegłorocznej edycji krakowskiego festiwalu Unsound. 



Natomiast w Poznaniu (tutaj kupisz bilety) przed Sunn O))) wystąpi Maria W Horn, szwedzka kompozytorka, która poprzez dźwięk eksploruje zagadnienie czasu i przestrzeni, wykorzystując w tym celu szerokie instrumentarium i nie stroniąc od brzmieniowych skrajności. Autorka licznych uznanych albumów, m.in. „Kontrapoetik” (Portals/XKatedral, 2018) oraz świeżego „Earthward Arcs” (Warm Winters, 2023), nagranego we współpracy z Vilhelmem Bromanderem. 



Sonia Surma – Czyta, pisze, podsłuchuje cudze wieczory przez otwarte na oścież drzwi balkonowe. Na co dzień pracuje w Wydawnictwie Universitas i prowadzi audycję „Odpływ” w Radiu Kapitał. Mieszka w Krakowie.