W poniedziałkowy wieczór do Chmur przyszedłem bez skonkretyzowanych oczekiwań. O Lavia Hart wiedziałem tyle, że mózgiem projektu jest Karolina Wasilewska, znana ze składu Shivers & Shakes, zjawiskowego featuringu na ostatniej wspaniałej płycie Ugorów i koncertów improwizowanych. O Julinko tyle, że to, co widziałem na YouTube, w niczym nie pasowało do tego tagów „experimental”/„drone”.

20.08 – Julinko + Lavia Hart, Chmury



Lavia Hart po pierwsze przykuwało uwagę niecodziennym instrumentarium. Karolinie (wokal, gitara, elektronika, pandeiro) towarzyszyła Katarzyna Karpowicz grająca na koto (tradycyjny japoński instrument strunowy) i skrzypaczka Anka Natalicz. Za składem stoi dosyć konkretny zestaw inspiracji. Karolina po lekturze książki Susan Sontag „Volcano Lover” i fascynacji historią Lady Hamilton wybrała się na wulkan Stromboli, gdzie napisała cały (później zaaranżowany na trio) materiał. Tak mocne utożsamienie muzyki z miejscem czy zestawem inspiracji to coś, na czym można się, nomen omen, nieźle sparzyć. Dobra muzyka poradzi sobie bez erudycyjnej otoczki, ale wydumany koncept bez dobrej muzyki może się skończyć Glacą tłumaczącym internautom sens piosenki „Oni przyszli”. Na szczęście, Lavia Hart to jeden z nielicznych przykładów tego, że czasem można mieć ciastko i zjeść ciastko. Trudno porównać twórczość tego projektu do czegoś, co powstało wcześniej w skali 1:1. Może bardziej ascetyczne fragmenty twórczości Rökkurró? Może Samaris zaaranżowany na neo-klasykę? Może pierwsza płyta Enchanted Hunters, jeśli zakopać by ją w najciemniejszych zakamarkach lasu? Wszystko zagrane tak, że gdyby nie zdradzające lekką tremę speeche między numerami trudno byłoby zgadnąć, że to ich pierwszy koncert. Zamykająca występ improwizacja pokazuje, jak wielki potencjał tkwi w tym składzie, nawet kiedy wychodzi on z wcześniej zaplanowanych ram.



Trochę prościej ma się sprawa z Julinko. W tym momencie trzyosobowy włoski skład dowodzony przez Giulię Parin, mimo bardzo dziwnych opisów własnej muzyki (noise ethereal doom / dark folk distorted), można określić mianem pojętnych uczniów surowo-garażowej PJ Harvey z okresu „Uh Huh Her” skrzyżowanej post metalowym ciężarem Chelsea Wolfe. Ich koncert można opisać jednym przymiotnikiem „solidny”. I jest to zarówno wada, jak i zaleta. Kiedy było trzeba, trio potrafiło przejechać po publice około-sludge’owym walcem. Innym razem pobłąkać po jakimś garażu. Na bazie dosyć oklepanych inspiracji udało się zbudować całkiem zróżnicowane utwory. Co w takim razie nie zagrało? Mimo bezbłędnie zaśpiewanych partii wokalnych miałem wrażenie, że są one zbudowane wokół jednego-dwóch patentów. Prosto było wejść w ten muzyczny świat, ale po pierwszym wrażeniu „wow” można było odnieść wrażenie, że przewodniczce przy podaniu ręki wypadło trochę za dużo asów z rękawa.

29.08 – Strumień #5 – Los / Dickaty / Dąbrowski

Spieszmy się kochać cykle niszowych muzycznych wydarzeń, bo nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się skończyć. Skończyć moralnie, jak w przypadku „X session” w Przestrzeni Prywatnej, której właściciel postanowił zostać męczennikiem na miarę portalu niezależna. Skończyć ze względu na brak miejsca, jak w przypadku eufemiowych Impro Mitingów. Czy też skończyć bez żadnego wyraźnego powodu, jak w przypadku „… i jazz” w klubie Ch25. „Strumień” to cykl koncertów według pomysłu Filipa Piekarskiego i Piotra Dąbrowskiego, perkusjonalisty otaczającego się w ramach niego innymi muzykami związanymi ze sceną improwizowaną. Tym razem wystąpił obok osób, z którymi wielokrotnie zdarzało mu się współpracować. Z saksofonistą Rayem Dickatym występowali między innymi w trio razem z Wojtkiem Kwapisińskim. Z wokalistką Veraniką Los grają w projekcie Cicha Woda.



Z kolei drogi Los i Dickaty’ego przecięły się w Teatrze Powszechnym przy okazji oprawy muzycznej tamtejszych spektakli. Jednym z założeń cyklu jest postawienie akcentu na medytacyjny aspekt muzyki improwizowanej. Nie wiem na ile to się udało. Nawet na najlepiej poprowadzoną medytację może przyjść osoba, która przed wejściem do sali nie umyła stóp. Odpowiednikiem kogoś takiego w ciśniutkiej przestrzeni czterech pokoi był jegomość, który do pewnego momentu próbował wokalnie włączyć się w improwizację. Całe szczęście, odpowiednio wcześnie ktoś go poinformował, że nie był uwzględniony w opisie wydarzenia i sobie poszedł, a trio bez obecności delikwenta zabrzmiało wystarczająco dobrze, żeby nie uważać wieczoru za zmarnowany.

Czasem koncert przybierał formę bliższą jazzowej improwizacji, jak w drugim fragmencie, gdzie odrobinę mocniej dominował Ray Dickaty. Jednak przez większość czasu było to w równej mierze wydarzenie muzyczne, jak ćwiczenie słuchowe. Grającym zdarzało się wydawać dźwięki na granicy słyszalności. Było słychać każdy szept Veraniki Los. Pierwszy raz oglądałem wokalistkę na żywo i to z jaką swobodą przechodzi ona od dźwiękonaśladowczych, emocjonalnych partii do motywów mogących wzbudzać skojarzenia z białoruską muzyką folkową, budzi respekt. Ray Dickaty w równej mierze jak określonymi nutami operował dźwiękami krótkiego zetknięcia ust z ustnikiem czy opadających klawiszy.

Sam mózg projektu poza obsługiwaniem bardziej konwencjonalnych perkusjonaliów zaskakiwał inwencją w rodzaju dialogowania z saksofonem werblem pocieranym kciukiem (brzmiało to łudząco podobnie do dźwięku jakiegoś dęciaka). Przy takiej muzyce nie trudno o rozproszenie przez hałasy dobiegające zza drzwi, z podwórka czy podanie przez kogoś „kapelusza” z pieniędzmi dla muzyków akurat podczas cichszego momentu. Sama przestrzeń wymusza też bardzo kameralny charakter występów. Przy ok. 15 osobach było już bardzo ciasno. Niemniej, ma to swój urok i charakter. Warto trzymać kciuki za upór pomysłodawcy i następne koncerty.

Mateusz Romanowski