Album, który kończy właśnie 20 lat, powstawał w bólach – minęło 5 długich zim od momentu wydania poprzedniego wydawnictwa Nine Inch Nails, które wywindowało Reznora na muzyczny Olimp. Presja, a także różne zawirowania życiowe wydłużyły czas oczekiwania na ten album do absolutnego maksimum. Czy było warto? Na to pytanie spróbujemy odpowiedzieć w dzisiejszym #TBT.
„The Downward Spiral” pojawiło się w świadomości zbiorowej w 1994 roku, niszcząc swym nihilistycznym przesłaniem miliony umysłów (grubo ponad 4 miliony sprzedanych egzemplarzy). Nawet sam Reznor był zaskoczony takim wynikiem, nie przypuszczając, że ta płyta ma jakikolwiek komercyjny potencjał. Naturalnie po takim sukcesie pojawiły się głosy: co dalej? I nie dobiegały tylko z żądnej krwi, potu i pieniędzy wytwórni muzycznej, ale także prasy, która obwołała Reznora „zbawcą muzyki alternatywnej” oraz przede wszystkim fanów, którzy nie mogli się doczekać kolejnej produkcji z logo NIN.
A co porabiał sam zainteresowany w czasie, który dzielił te dwa długograje? Przede wszystkim próbował przeżyć ponad dwuletnią trasę koncertową (najdłuższa odnoga nazywała się wymownie „Self-Destruct Tour”), która była jedną długą masochistyczną przejażdżką rock’n’rollowym rollercoasterem, naznaczoną alkoholowymi ekscesami i eksperymentami z wszelkiej maści środkami zmieniającymi świadomość, a także, jak nasz bohater przyznał po latach, stanami lękowymi i myślami samobójczymi. Cały zespół, wraz z Reznorem, spalał się co noc na scenie prezentując najbardziej intensywny show, jaki świat widział do tej pory. Powrót do rzeczywistości musiał być w tym wypadku dość ciężkim przeżyciem. W wywiadzie dla MTV z okresu wydania „The Fragile” Reznor powiedział: Gdy trasa się zakończyła, byłem kompletnym wrakiem. Nie potrafiłem się odnaleźć w miejscu, w którym mogłem zrobić znowu coś konstruktywnego, nie mogłem nawet myśleć o rozpoczęciu pracy nad nową płytą. Czułem, że musi upłynąć trochę czasu, zanim się na to zdecyduję. Dlatego postanowiłem zająć się kilkoma mniejszymi projektami.
Te „mniejsze projekty” to między innymi produkcja „Antichrist Superstar” dla Marilyn Manson czy kompilacja ścieżki dźwiękowej do „Lost Highway” Davida Lyncha. Współpraca z tym pierwszym zakończyła ich wieloletnią przyjaźń i była przyczyną wstąpienia obydwu muzyków na wojenną ścieżkę. Dodajmy do tego śmierć babci, która wychowywała Reznora i mamy prawie kompletny portret psychiczny muzyka, od którego oczekuje się, że następna płyta wstrząśnie komercyjnie miałką sceną muzyczną późnych lat 90-tych. Ludzie mówili: proszę, uratuj muzykę rockową – twierdził Reznor w wywiadach. A ja wcale się o to nie prosiłem. Rock? Ja nawet za bardzo nie lubię muzyki rockowej. Dwa lata przed wydaniem „The Fragile” prace nad płytą tak naprawdę się rozpoczęły, kiedy Reznor poczuł w końcu „że nadszedł ten moment”.
Podwójna płyta, podzielona na stronę lewą i prawą, okazała się muzycznym kolażem wielu gatunków muzycznych czy inspiracji Reznora, ale nigdy bezwstydnych zapożyczeń od innych artystów, co najwyżej w kilku miejscach nawiązaniem do własnej twórczości.
Lewa strona rozpoczyna się jednym z najlepszych otwieraczy, jakie kiedykolwiek zostały umieszczone na początku płyty – „Somewhat Damaged”. Numer rozwija się powoli, z minuty na minutę nerwowo nabierając mocy, by pod koniec zaatakować słuchacza kawalkadą dźwięków z rozdzierającym i pełnym pretensji głosem Reznora. Zero litości, jeśli chodzi o wybór kawałka numer 1, ale także i ukłon w stronę starych fanów, którzy za podobną agresywność pokochali NIN.
Potem nadchodzi chwila oddechu w postaci „The Day The World Went Away”, nietypowej, nawet po tylu latach, piosenki dla zespołu. Zbudowany na brzmieniu przesterowanych gitar, bez perkusji, zwrotki czy refrenu kawałek opiera się klasycznej strukturze piosenki. Wybrany jako pierwszy singiel z płyty zamknął usta wszystkim tym, którzy twierdzili, że Reznor zacznie nagrywać nagle utwory bardziej przystępne i mainstreamowe. Takie głosy pojawiły się po ostatnim singlu sprzed dwóch lat, „The Perfect Drug”, czyli Reznorowym ukłonem w stronę muzyki Jungle, która w tym okresie świętowała okres największej świetności.
Ciekawostka: do „The Day The World Went Away” powstał pełnoprawny, czarno-biały klip, którego akcja dzieje się na cmentarzu, podczas pogrzebu. Czyjego pogrzebu, pewnie nigdy się nie dowiemy, bo Reznor nie dał zielonego światła dla emisji tego wideoklipu z powodów personalnych. Ponoć kojarzył mu się z niedawną śmiercią babki. Może po tylu latach jeszcze to przemyślisz, Trent?
Kolejny utwór to delikatna jak jej tytuł miniatura, nieodmiennie łącząca się z następującym po niej kawałkiem. Instrumentalny „The Frail” podobnie jak kawałek otwierający płytę narasta powoli, ale już nie atakuje słuchacza eksplozją dźwięków, tylko łagodnie przygotowuje powściągliwą grą na pianinie na „The Wretched”. Przy tym kawałku wracamy do agresywniejszego oblicza NIN – ściana gitarowego zgiełku w refrenie łączy się tu z elektronicznym podkładem całości utworu. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów pierwszej strony płyty.
Kolejny kawałek to opus magnum płyty, który został wydany jako drugi singiel. Ten już właściwy, bo opatrzony klipem, który bez problemu śmigał po niektórych stacjach muzycznych. „We’re In This Together” to wymagający utwór – zaczyna się kompilacją mechanicznych odgłosów, które nabierają intensywności z sekundy na sekundę, w końcu ustępując miejsca połamanemu rytmowi perkusji, pozwalając kawałkowi rozpocząć się na dobre. Gdy dochodzimy do refrenu, gdzie gwałtowne dźwięki przesterowanej gitary współgrają z rozdzierającym, desperackim krzykiem Reznora, wiemy już, że mamy do czynienia z czymś nie z tego świata.
Następnie mamy coś w rodzaju solówki gitarowej i pędzimy na spotkanie z potężną ścianą dźwięku w postaci ostatniego refrenu, podczas którego natężenie kawałka osiąga absolutne maksimum, a które, gdyby trwało odrobinę dłużej, byłoby w stanie rozsadzić ludzką czaszkę, po czym nagle następuje coda w postaci kojącej uszy gry na pianinie. Można porównać końcówkę tego utworu do ciszy, która następuje zaraz po gwałtownym sztormie na oceanie, gdzie woda próbuje się uspokoić po przebytym tajfunie. Bardzo możliwe, że to najlepszy utwór na planecie ziemia.
Następny w kolejce jest utwór tytułowy, który zajmuje w sercach wielu fanów NIN szczególne miejsce. Czy to za sprawą wspaniałego występu na rozdaniu nagród MTV w 1999 roku, czy za sprawą samej piosenki, która pozwala w swej przestrzenności dojść do głosu większej liczbie żywych instrumentów niż dotychczas – nie ma to większego znaczenia. Reznor w tym miejscu ustawia poprzeczkę tak wysoko, że nie wiadomo do końca, czego jeszcze można się spodziewać. Gdy jego głos załamuje się na krótką chwilę, by w dalszej części móc tym zabiegiem bardziej podkreślić wagę swych słów rozpaczliwym wołaniem, wiesz już na pewno, że „The Fragile” to kolejne arcydzieło na tej płycie.
Dalej mamy instrumentalny utwór – „Just Like You Imagined” z gościnnym udziałem dwóch znamienitych gości – nadwornego pianisty Davida Bowiego, Mike’a Garsona oraz gitarzysty King Crimson, Adriana Belewa. Energetyczny utwór, który nadaje nową świeżość twórczości NIN, doskonale by poradził sobie jako ścieżka dźwiękowa do apokaliptycznego filmu drogi. A do jakiego chyba najlepiej wyobrazić sobie samemu, zamykając oczy i dając się ponieść w całości temu utworowi.
W tej części łapiemy chwilę oddechu w postaci atmosferycznego „Even Deeper”, w którym to kawałku maczał w miksie w studio swe paluszki sam Dr. Dre (!), a który kończy się szeptaną frazą Reznora, przywodzącą luźno na myśl „Down By The Water” PJ Harvey i dochodzimy do kolejnego instrumentala na płycie, „Pilgrimage”. Marszowy kawałek z niepokojącą melodią przetacza się przez słuchacza, nie dając porównać się z niczym innym oraz dając upust filmowym ciągotom Reznora, który już chyba wtedy przeczuwał swą przyszłą karierę jako twórca muzyki stricte filmowej.
„No, You Don’t” to powrót do gwałtowniejszych dźwięków za sprawą riffu gitarowego, który przewija się przez cały kawałek. W warstwie lirycznej to nic innego jak policzek wymierzony byłemu przyjacielowi. Smacznego, Brian. Powoli zbliżamy się do końca pierwszej strony płyty za sprawą „La Mer”, które otwiera przed słuchaczem kolejne oblicze Reznora. Te przestrzenne dźwięki wspomagane jazzującą perkusją, to coś, co nigdy wcześniej w repertuarze NIN się nie pojawiło. Ani później, jeśli już o tym rozmawiamy. Jeden z pierwszych utworów napisanych na „The Fragile” powstał w okresie najgorszego samopoczucia Reznora, kiedy ten, odcięty na własną prośbę od reszty świata w domku nad morzem, rozważał samobójstwo. Zamiast śmierci Trenta, dostaliśmy ten numer. Wydaje się, że to całkiem dobra wymiana.
„The Great Below” to utwór kończący pierwszą stronę „The Fragile”. Syntezatorowy chłód oplata w całości ten numer, nie pozwalając ciepłu zajrzeć tu nawet na chwilę. Jeśli poprzedni kawałek to Reznorowy pocałunek ze śmiercią, to ciężko sobie wyobrazić jakie emocje targały nim przy powstawaniu tego numeru. „The Great Below” zabiera słuchacza w dość samotne miejsce, pełne niepokoju i melancholii, wypełnione bezwolną desperacją, niepozbawione natomiast pięknej oprawy, która wysuwa się naprzód jako jeden z najpiękniejszych kawałków Reznora i idealny numer na koniec płyty pierwszej.
Prawy dysk „The Fragile” wyłania się wprost z matni ciemności, w którą wpadliśmy na końcu lewej płyty. „The Way Out is Through” to powolne wyjście bohatera na światło dzienne zakończone sonicznym kopem. Bohater staje w pełnym słońcu gotowy stoczyć jeszcze jeden bój ze światem, ale przede wszystkim ze sobą samym.
Singlowe „Into the Void” to esencja tego, czym jest koncept i brzmienie albumu. To marszowe, electro-rockowe wyznanie przez bohatera szczerych z jego perspektywy chęci odbicia się od dna i wydostania z mroku, które nie może jednak się udać. Autodestrukcyjne tendencje, nadwrażliwość na to, co serwuje życie i sama natura istnienia – w którym wszystko kiedyś się niszczy i kończy, nie zezwala na happy end. Melodię tego kawałka słyszeliśmy już wcześniej – w „La Mer”. Cała płyta, jak i towarzyszące jej mini albumy „Things Falling Apart” oraz „Still” składa się z wielu powtarzających się motywów i przeplatających się melodii. W tym okresie Trent opracował zestaw instrumentów i brzmień, który ciężko było mu zostawić.
W „Where Is Everybody?” pytanie z tytułu odnosi się z jednej strony do ludzkiej tendencji do zmiany na gorsze, do podatności na zło i miernotę, z drugiej zaś strony do fizycznej kruchości i rozpadu ciała. W klasyczny Reznorowy sposób piosenka narasta, kolejne warstwy dźwięków pojawiają się w słuchawkach, a zawodzący wokal nuci dość trywialną, ale i ponurą melodię.
Wstęp „The Mark Has Been Made” to moment na oddech. Smyki z leniwie szarpaną gitarą wprowadzają w stan zawieszenia, dryfowania w nicości. Po chwili jednak uderzamy w ścianę, która pochłania nas na chwilę w przesterowanych dźwiękach, by jeszcze na moment wypluć nas i pozwolić jeszcze odpłynąć w próżnię.
„Please” to z jednej strony krzyk o pomoc, wyznanie potrzeby bliskości drugiej osoby, ale i znak ostrzegawczy przed prawdziwym charakterem bohatera. Niemożliwa do zaspokojenia żądza posiadania i konsumowania co raz więcej nie pozwoli na balans i wewnętrzny spokój.
„Starfuckers, Inc.” to jedna z najbardziej wyróżniających się piosenek na dysku drugim. Na pewno przyczynił się do tego teledysk, który wypalił mi się w głowie za młodzieńczych lat. Sama piosenka to poszarpany, pędzący, rockowy hymn opluwający ówczesną muzykę i jej sztuczność. Spośród wszystkich piosenek na płycie ta zdaje się być najmniej intymna. Reznor w szorstki i dość groteskowy sposób użył jej, aby pokazać środkowy palec wszystkim tym, z którymi miał wtedy konflikt. Wielu odbiorców doszukiwała się w tym kawałku próby sparodiowania Mansona i jego stylu życia. Niespodziewanie okazało się, że towarzyszącą Reznorowi w teledysku blondynką jest Marilyn we własnej osobie, który co więcej wyprodukował video. Spekulowano nad tym czy muzycy w końcu zakończyli zajadły konflikt, jednak czas pokazał, że było to tylko chwilowe zawieszenie broni.
Następujące później „Complication” to instrumentalna portal między wymiarami. Pędzący beat i przesterowane gitary zabierają nas na przejażdżkę z prędkością światła, która znów wytraca kończy się w mrocznym miejscu.
„I’m Looking Forward To Joining You, Finally” to utwór o samotności i utracie, co można wyczuć w piosence nawet bez słów. Cichutki śpiew pod nosem oraz stłumione dźwięki sprawiają wrażenie jakby piosenka grana była w pustym pokoju.
Po chwili zadumy nad deficytami życia nadchodzi wykrzyczane i połamane „The Big Come Down”. Bohater adresuje swe żale do grupy osób, która żyje nieszczęściem i czerpie przyjemność z niepowodzeń innych. Reznor musiał mieć przy sobie toksycznych ludzi przez lata, gdyż wydane 5 lat wcześniej „March of the Pigs” dotyczy tego samego problemu.
„Underneath It All” zabiera nas tam, gdzie już wcześniej byliśmy na tej płycie. Klekoczący, psychodeliczny beat, narastający klimat i przesterowane instrumenty, a nad tym wszystkim Trent powtarzający tekst, którym kończy ostatnią piosenkę lewej płyty. To ostateczne rozliczenie z nieszczęściem, ale i miłosne wyznanie. Komuś kto mimo całego zła, odrzucenia, niezrozumienia i skrzywdzenia jakiego doznał bohater, przebija się jak promień słońca przez czarne niebo. Jest to pierwiastek czystego dobra, które podmiot zabiera ze sobą.
„Ripe (with Decay)” to mroczne, lepkie outro, które na myśl przywodzi bezwładne ciało obijające się o brzeg, krajobraz po krwawej bitwie czy wybuchu bomby. Przepięknie smutny koniec przepięknie smutnej płyty.
Dla jednych melomanów „The Fragile” to po prostu dobra płyta, dla innych biblia. Dla niektórych fanów NIN jest to esencja i najjaśniejszy punkt w karierze zespołu, dla innych ostatnie prawdziwe tchnienie po „The Downward Spiral”. Dla nas to jedna z najlepszych rzeczy jaka przytrafiła się naszym uszom i sercom. Dzieło Reznora to zapierający dech w piersiach, kunsztowny obraz wykonany na brudnym, połamanym płótnie. Dzięki swojej wielobarwności, prawdziwości i hipnotyzującemu nastrojowi jest to płyta do której wraca się nieprzerwanie już od 20 lat.
tekst: Ricz & Łukasz Rudzki